Gdyby
nie moja rodzicielka, kończyny me nie stanęłyby w Wytwórni dnia 19 stycznia.
Biorąc pod uwagę to, że uwielbiam atmosferę koncertów i mogę na nie chadzać
znając tylko trzy piosenki na krzyż danego wykonawcy bez wahania kupiłam bilety
(w prezencie). Najlepsze jednak jest to, że przed samym koncertem to ja byłam
tą bardziej podekscytowaną. Idąc na koncert Hey (także w Wytwórni) popełniłyśmy
błąd i zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Na początku było widać dobrze,
lecz później tłum ludzi przybył i wszyscy mi zasłaniali. Także pan i jego
magiczna skrzyneczka od oświetlenia. Teraz, gdy tylko doszłam do sali, auli,
nie wiem jak to nazwać – pomieszczenia, w którym Edyta miała występować,
zauważyłam, że wcale nie ma tłumów. Pod samą sceną miejsca były zajęte, ale
podest ogólnie pusty. Klapnęłam w piątym (bądź szóstym rzędzie, nie jestem
pewna) i widok miałam doskonały! Byłam dokładnie naprzeciw artystki i nikt mi
nie zasłaniał, yee!
Aż
nagle, niespodziewanie, na scenę wjechała Monika Kuszyńska, tajemniczy gość, by
razem z Edytą odśpiewać piękny utwór Upaść by wstać, który tyczy się ich obu (i nie tylko ich) - choć straciłeś coś, co los ci kiedyś dał, wiedz, że upadłeś by wstać. Widownia po raz kolejny wstała, niektórym łzy pojawiły się w oczach grożąc rozmazaniem tuszu do rzęs i
wypłynięciem soczewek (mnie na przykład).
Nie zabrakło piosenek z płyty Love,
nie zabrakło Opowieści, Snu, Jenny (przy której bodajże ponownie
staliśmy i śpiewaliśmy razem z nią), Zegar
też był, cover piosenki Joy Division także. Wokalistka dziękowała wielokrotnie
za pojawienie się na tym koncercie, przedstawiła swój zespół i zeszła. Tłum
oczywiście wstał, zacząć krzyczeć, skandować E-dy-ta! E-dy-ta!, parę osób ruszyło do wyjścia (…), a ona wróciła,
by zagrać Ostatni, czyli moją
ukochaną piosenkę jej autorstwa. Tłum stał. Potem Tatuaż, zejście, Madame Bijou,
zejście, a na koniec koniec Szał,
ponownie! Tłum znowu tańczy, podryguje do rytmu, śpiewa, w jednym słowie – bawi
się. I długo po ostatecznym zejściu wokalistki trwa na miejscach wciąż
skandując, z nadzieją, że ona wróci – ale po trzech bisach już nie wróciła.
Zaprezentowała
nowy utwór – Renovatio, zagrała parę
piosenek, których nigdy nie grała na koncercie (Siedem mórz, siedem lądów), dała fanom nadzieję na swój długo
oczekiwany powrót. Jej koncert to gratka dla melomanów i przyznam, że nie
żałuję, że się wybrałam. Ba, nawet mogę uznać, że to chyba był najlepszy, obok
Stingowego, koncert w moim życiu! Atmosfera N I E S A M O W I T A, ludzie w
różnym wieku połączeni miłością do artystki, radośni, bawiący się. Czegoś takiego się nie zapomina. I pomimo że
planuję w tym roku jeszcze parę koncertów, to chyba na żadnym (oprócz Iron
Maiden) nie będę się tak dobrze bawić jak na tym właśnie!
Co więcej,
już koncert Hey udowodnił, że klub
Wytwórnia to aktualnie najlepsze miejsce na koncerty w Łodzi – Atlas Arena jest
za duża i ma średnią akustykę, Scenografia jest za mała i niezbyt przygotowana
do koncertów, a o Dekompresji krążą niepochlebne opinie, choć tam jeszcze mnie
nie było. A co dalej? Może Coma, może Mela Koteluk, czekam na jakieś MTV
Unplugged, a tymczasem posłuchajcie trochę Edyty Bartosiewicz i jej bajecznego,
nieco zachrypniętego głosu!
[zdjęcia z gugla]
UU to piękny koncert musiał być, skoro aż łzy Ci popłynęły. Ja bym chciała pojechać na koncert Sigur Rós...moje marzenie. Lubię piosenki Edyty Bartosiewicz.
OdpowiedzUsuńUtwór zaśpiewany z Moniką nosi tytuł "Upaść by wstać". Różnica niewielka, ale akurat o tym Edyta mówiła po koncercie, więc zauważam i tutaj ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, przed wpisaniem tego do tekstu sprawdzałam w guglu, czy aby na pewno dobrze pisuję, ale widocznie musiałam coś przeoczyć :)
Usuń