czwartek, 28 lutego 2013

Stosiątko 34 (małe O__O)

Miło mi przedstawić stos zawartości różnej, która zawitała u mnie w lutym. Warto dodać, że nadal dzielnie trwam w postanowieniu niekupowania książek (ebooki się nie liczą!) i zamierzam wytrzymać jeszcze trochę. A wciąż mam co czytać... Dodatkowo, nie jestem pewna, czy pamiętacie, ale na poprzednim stosie prezentowałam parę gier. Dotąd niestety żadnej nie przeszłam ;____; W Assassynie utknęłam tylko przez to, że moje palcowe skille walki nie są wystarczająco rozwinięte. Tak, tak, poddałam się, ale kiedyś skończę tę grę! Dam radę! Tymczasem zaczęłam grać w Prototype, o której zamierzam napisać, yyy, taak, jak przejdę. Czyli kiedyś. A nie będzie to tak szybko, gdyż pojawiło się coś, co odciąga mą uwagę. Przyjrzyjcie się poniższemu zdjęciu. Ten nikczemnik jest po prawej, z pięścią nieco utytłaną krwią. Cham jeden.
Ale ten cham jest mój własny, kupny, a nie pożyczony :3
>Bullet for my Valentine, Temper Temper, nowa płyta Bulletów, jejejejeje, jest świetna! Nie katuję jej przez cały czas (aktualnie mam fazę na Rammsteina, więc..), ale doskonale wstrzeliła się w mój gust. Teraz tylko pozostaje mi żałować, że nie wybieram się na warszawskie Ursynalia, by zobaczyć ich na żywo. 
>Aneta Jadowska, Bogowie muszą być szaleni, czarna owca tego stosu, kompletnie mnie załamał poziom fabuły i brak obrazowości, ale co tam, będę kontynuować lekturę tej serii dopóki nie zanudzi mnie na śmierć.
>Jakub Ćwiek, Kłamca 4, jakoś tak wyszło, że akurat ta część trafiła do mnie, czytałam pierwszą (ot, taki odmóżdżacz), reszta na czytniku grzecznie czeka na swoją kolej. Ta chyba też nie ma innego wyjścia, nie widać u niej oznak chęci ucieczki.
>S.J. Kincaid, Insygnia, od PB, najpierw nie byłam jakoś chętna do przeczytania tego, ale co tam - pomyślałam i zaklepałam sobie jeden egzemplarz.
>Laini Taylor, Dni krwi i światła gwiazd, od PB, druga część utrzymuje poziom pierwszej, nie można się spodziewać nudy, ponieważ lokacje się zmieniają i nowi bohaterowie wkraczają do akcji. 
>Tricia Rayburn, Mroczna toń, od Publicatu, ponownie witamy w syrenowie, gdzie nie można spać spokojnie.
>1001 Albumów Muzycznych - Historia muzyki rozrywkowej, od Publicatu, hehe, jestem szpanerem, mam taki album! O którym napiszę jutro, ale już mogę zapowiedzieć, że go polecam! (tylko Rammsteina mi zabrakło)
>Dan Simmons, Drood, niejaka cegło-perełka tego zgromadzenia, na razie także znajduje się na stercie poczekującej, ale po tylu pozytywnych recenzjach aż kicam ze szczęścia, że moje tajemne źródła mnie w nią zaopatrzyły.

I tak na koniec dwa ebooki, które nabyłam w promocji. Życie Pi na dobrą sprawę męczę już tydzień, ale nie ma bata, dzisiaj skończę! To jest mój taki goal do osiągnięcia. A Poradnik pozytywnego myślenia kupiłam przedpremierowo, nie mogę się doczekać, aż przeczytam, bo filmem byłam zachwycona! (I gratuluję Lawrence Oscara) O, a te dwa Lemy to zakupy jakoś ze stycznia, na poprzednim stosie ich nie prezentowałam, o zła ja. Popełniłam kupno przez Jenny. Kurczę, ona ma na mnie za duży wpływ. Najpierw Lem, potem Assassyn, co jeszcze? :)

A na koniec taki Rammstein, który mi ostatnio po głowie chodzi. Huh. 

niedziela, 24 lutego 2013

Aneta Jadowska, Bogowie muszą być szaleni


Jak wiele może się wydarzyć w ciągu roku? Dora Wilk jak magnes przyciąga kłopoty, wariatów i męskie spojrzenia. Łamie regulaminy, szuka przyjaźni w dziwnych miejscach, a od losu dostaje przeciwników wyłącznie potężnego kalibru. Policjantka to nie zawód, ale stan umysłu… a że po drugiej stronie Bramy rzadko można złoczyńcę zakuć w kajdanki i odprowadzić do aresztu… Dora robi, co musi, by Toruń, Thorn czy Trójmiasto i Trójprzymierze pozostały dobrymi miejscami do życia. Drżyjcie bogowie, wampiry, wilki, archaniołowie i pospolici wariaci – Dora Wilk kopie tyłki z wdziękiem baleriny, nie przyjmuje usprawiedliwień o złym dzieciństwie i nie przebiera w środkach, by zaprowadzić porządek.

Krótka historia o tym, jak mnie szlag trafił. Ja, osoba lubiąca książki Briggs, Harrison, Daniels, postanowiłam sięgnąć po bardzo bardzo bardzo chwaloną Jadowską. A żeby zaszaleć, wzięłam tom drugi. I po ostatniej literce zrozumiałam, że pierwszego nawet w kataną nie tknę. Pozwólcie, że przybliżę Wam Mary Sójkę – dziewczątko to, mimo że młode, potrafi uratować świat (to tak w skrócie). Postać jakże wyidealizowana. To teraz weźmy taką Dorę, zwaną Jadą (skąd się to wzięło, zgadujmy, zgadujmy), która marysuizmem pachnie na kilometr. Była zwyczajną wiedźmą, było dobrze, tom wcześniej umarła, ale jednak nie umarła. Nie może się powstrzymać od żartów na temat swojego pochodzenia, a, gdyby tylko były ciekawe, nie, przecież trzeba co kilka stron napisać dokładnie to samo! Czytelnik ma tak ulotną pamięć!

Pamiętam, że jakiś czas temu czytelnicy narzekali na Panią Miszczuk, że zbyt słodzi w swoich książkach. Moi drodzy, tamto to był pikuś! Tutaj aż cukier chrzęści między zębami! Bo diabeł musi pachnieć słodyczą, nie ważne, że jest wnukiem Lucyfera. Aneta Jadowska postanowiła wpakować naszą Mary Sójkę w przyjaźnio-związek z istotą anielską i istotą diabelską. Byłoby ok, gdyby wspomniani choć trochę przypominali mężczyzn. Nie chcę tutaj spolerować, ale ogółem pisząc: absurd goni absurd jadący na absurdzie goniącym absurdalny absurd. Inaczej tego nie mogę ująć.

Zabrakło jakiejkolwiek namacalności miejsc. Nie ważne, że akcja rozgrywa się w Thornie czy Toruniu, czy gdzie tam indziej. Nawet Piekło Piekłem nie jest. Czytelnik kompletnie nie zauważa, że przenosi się raz tu, raz tam. Dla mnie Dora była cały czas w tym samym miejscu. A co do Piekła.. Lucyfer mnie załamał. Grzeczny dziadek Luc, ojeju, herbatki może? A ja miałam przed oczami zastępy anielskie i diabły Kossakowskiej, oj, starcie z rzeczywistością Jadowskiej musiałoby być bardzo bolesne. Dla tej drugiej oczywiście.

Nie, nie i jeszcze raz nie! Moja wiara w rodzime urban fantasy maleje z każdym dniem. Autorka chciała dobrze, pomysł też miała niezły, tylko w trakcie pisania coś jej się pokiełbasiło i nie wyszło. Strzeżcie się rudej Mary Sue i jej kompani przyjaciół! Bogowie muszą być szaleni nie zasługuje na nic wyższego niż 2+. Chyba powoli zaczynam mieć alergię na mieszanie systemów wierzeń, różnych bogów i stworzeń. Nudne toto jest. Ale na koniec najlepsze: zdobędę część kolejną! Przeczytam to! Muszę wiedzieć, co wyjdzie z tego dziwnego trójkąta! Mam w sobie coś masochistycznego, znowu będę chciała sobie wydłubać gałki oczne w trakcie lektury. Nie ważne, że wszystko kuleje, w sposobie pisania Jadowskiej jest coś takiego, co sprawiło, że nie mogłam się, kurdemol, oderwać. I to nie jest pierwsza i ostatnia książka z takimi właściwościami, pamiętacie Klątwę Tygrysa?

I’m not on a highway to hell! I’m buying stairway to heaven.


piątek, 22 lutego 2013

Bullet for my Valentine, Temper Temper [2013]


Yeeeeeeeeaaaaaaah! Tym jednym, wielce wymownym słowem zaczyna się kolejny rozdział w mojej muzycznej egzystencji. A raczej jest to epizod czwarty z udziałem świetnego zespołu prosto z Walii. Nie brakuje u nich energicznych gitar, tekstów o miłości(…) i growlów. Moi kochani Bulleci wydali nowy krążek! I ja też mogę krzyczeć yeeeeeeeaaaaaah! razem z nimi! A czekałam na ten moment jakoś od wakacji. Warto było czekać. Choć początek nie był zbyt ciekawy. Mianowicie w dniu premiery wybrałam się do empiku w celu nabycia płyty. Nie było. Dzień później ponownie się tam pojawiłam. Nie było. Minął tydzień – poszłam ponownie, tym razem do innego empiku. Nie ma. W saturnie też nie. Świetnie. Dopiero dzisiaj udało się mi zdobyć płytę. Bo była. W tym empiku, w którym byłam za pierwszym razem…

Uprzedzona nieco (to wszystko wina nowego wydawnictwa Linkin Park, przez nie teraz się ostrożna zrobiłam) stwierdziłam, że istnieje prawdopodobieństwo, iż zawiodę się na nowych pomysłach zespołu. W głębi duszy chciałam otrzymać kolejną porcję świetnych riffów zagnieżdżających się w głowie. Lubię takie rytmiczne utwory, przy których głowa sama się rusza. I najlepsze jest to, że na Temper Temper formacja utrzymuje poziom The Poison i Scream Aim Fire (z Fever nie miałam za dużo styczności, jakoś tak wyszło…), z czego ta pierwsza jest chyba najlepszą płytą w ich karierze.

Oczywiście nie ma co się spodziewać lirycznych tekstów, bo to rzadko spotykane zjawisko na światowej scenie muzycznej. Trzeba się nastawić na dawkę czegoś, co już było – mogę to nazwać odgrzewanymi ziemniakami, ale ten fakt nie odbiera uroku całym jedenastu utworom. Są nieco wolniejsze, ballado podobne, np. P. O. W czy Dead to the World, ale w przypadku Bullet for my Valentine nie ma sensu się spodziewać lekkich utworów – gitary były, są i zawsze będą (przynajmniej mam taką nadzieję, najwyżej zasadzę się na Matta i przemówię mu do rozsądku).

Na dobrą sprawę wypada o tej płycie powiedzieć jedno – to są pełnokrwiści Bulleci, zespół, który pokochałam od pierwszej usłyszanej piosenki. Fani nie powinni być zawiedzeni. Wszystko wpada w ucho i roznosi się po całym ciele pobudzając je do ruchu. Gdy piszę te słowa, akurat w tle leci Breaking Point i aż mnie kusi, aby wstać od laptopa i dosłownie ruszyć w tany. Te utwory zawsze tak na mnie działały. Nie nadają się do usypiania, bo jeszcze bardziej rozbudzają zmysły. Zaskoczyło mnie to, że postanowili napisać ciąg dalszy Tears Don’t Fall, świetnego utworu z ich pierwszej płyty. Oryginał jest na pewno lepszy, bo ma w sobie to coś, co dotyka serca, ale Part 2 wcale nie jest takie złe i słucha się przyjemnie, tak samo jak całej płyty.

Najlepsze jest jednak to, że nie ma takiego najgorszego utworu. Te jedenaście kawałków jest utrzymanych w podobnym nastroju, refreny tak samo są takim dopełnieniem utworu. Zauważyłam u nich tendencję robienia ich mocnych – niektórym wykonawcom zdarza się robić zwrotki o wiele lepsze od refrenów – a chłopaki na szczęście refreny zazwyczaj mają podobne zwrotek, lekko wybijające się, ale nie będące niejakimi pierwszymi skrzypcami.

Na uwagę zasługuje jeden z singli – Temper Temper. Lepszy, jak dla mnie, od Riot, i bardziej oddający całą płytę. Tekst nie jest wybitny, ot, trochę growlów, ale jednak melodia nie jest gubiona w odmętach wokalu. To właśnie ten utwór dał mi nadzieję, że cały krążek będzie przypominał poprzednie. Takim akcentem mogę zakończyć ten tekst, choć nie wyraziłam aż tak bardzo swojego zachwytu, jak bym chciała. Zostańmy przy tym, że bardzo polecam fanom mocniejszych brzmień. Niestety zespół nie jest AŻ tak bardzo znany, ale być może ich nadchodzący koncert w Polsce (na którym się niestety nie pojawię) coś zmieni. Stawiam pięć plus i zastanawiam się, czy może niedługo to właśnie ta płyta stanie się moją ulubioną…

wtorek, 19 lutego 2013

Amy Kathleen Ryan, Blask


Empireum, ogromny statek kosmiczny, jest jedynym światem, jaki znają Waverly i Kieran. Tutaj się urodzili. Tutaj dorastają. Należą do grupy wybranych, których celem jest odnalezienie i zaludnienie nowej Ziemi. Obydwoje znają swoje role – on zostanie w przyszłości kapitanem jednostki, ona będzie stała u jego boku. Dzieci ich dzieci będą dorastać na nieznanej planecie… Przygotowani na zagrożenia z kosmosu, przyszli koloniści nie wzięli pod uwagę jednej możliwości –zdrady. Gdy Nowy Horyzont, statek-bliźniak, nieoczekiwanie atakuje, zaskoczeni agresją ze strony sprzymierzeńców mieszkańcy Empireum nie potrafią się bronić. Dorośli zostają zlikwidowani. Młode kobiety porwane. Na statku pozostają tylko niedoświadczeni chłopcy. Na początku ocalałymi rządzi lęk. Potem zaczyna się walka o władzę. Nowy Horyzont nie zaatakował bez powodu. Waverly odkrywa, że ukochana przez mieszkańców przywódczyni ma wobec niej oraz innych porwanych bardzo konkretne plany – plany, w których dziewczyna nie ma zamiaru wziąć udziału.

Czy Wam też zajeżdża to W otchłani? To chyba przez miejsce akcji. Ale w trakcie lektury bardziej przypominało mi się Jutro – pewnie z uwagi na inwazję. Aż naszła mnie chęć, żeby ponownie sobie tę serię powtórzyć! A przez Blask zarwałam nockę. Jakoś tak mnie wciągnęło. Dokładniej, wciągnęła mnie część opowiadająca o perypetiach Waverly na Nowym Horyzoncie. Tak, książka podzielona jest na części. W pierwszej są bohaterowie wspólnie, a potem się rozdzielają. Mamy po parę rozdziałów i o sytuacji na Empireum i o tym, co się dzieje na statku bliźniaczym. Dzięki temu mózg nie wybucha od natłoku informacji i uwaga nie jest mącona przez nagłą zmianę lokacji.

Kiernana jako postaci polubić nie mogłam i z trudem szło mi czytanie o nim. Jest taki nijaki i kompletnie nie rzucający się w oczy.  Posiada niezwykłą zdolność irytowania mnie. Ale jeśli chodzi o Waverly, jakiś fanfar także nie ma. Bohaterka jak wszystkie inne, o, może trochę bardziej zawzięta, ale nie utkwiła w mojej pamięci. Na myśl przyszło mi pewne skojarzenie z nią – przed oczyma widziałam Doktor Shaw z Prometeusza i pewną scenę z pewną maszyną i czymś, co wyglądało jak zszywki. Ci, którzy widzieli, powinni skojarzyć. Bohaterowie drugoplanowi i epizodyczni także nie powalili mnie na kolana, nawet wydawałoby się bardzo wyrafinowana i skomplikowana postać jaką jest Anne Mather. Nic, moje serce nadal było soplem.

Miałam nadzieję (jakąś tam…), że Blask podniesie trochę (minimalnie) poziom mojego głodu książkowego  po Genezie (która, tak na marginesie wcale taka zła nie była). I nic. Jak dla mnie to ten sam poziom. Niby dobrze się czyta, ale czasem odczuwa się wrażenie absurdu goniącego absurd – dzieciaki postawione w ciężkiej sytuacji nadal wydawały się zbyt grzeczne i spokojne. Przypomnijcie sobie GONE – tam była jatka! A tu cisza, spokój, ze trzy osoby są nieco niezadowolone, ale reszta z chęcią gna do wrogów – to chyba nie jest normalne. Dlatego książce stawiam 4. Czekam na kolejną część, bo nie mogę zaprzeczyć – jestem zainteresowana tym, co dalej będzie się działo. Statki kosmiczne i ich specyfika wydała się dla mnie interesująca. Tak samo to, jak na takowych utrzymywana była roślinność. I zwierzęta. Chyba mój umysł nie jest tak rozległy by to pojąć. Jakby ktokolwiek jeszcze wątpił – to nie jest pozycja dla antyfanów sci-fi. Jak ktoś nie lubi kosmosu, to lepiej będzie, jeśli sobie odpuści. 

Blask | Sparkle | Flame

poniedziałek, 18 lutego 2013

Jessica Khoury, Geneza


W tajnym laboratorium, ukrytym w amazońskiej dżungli, naukowcy stworzyli nieśmiertelnego człowieka. Pia jest pierwszą istotą doskonałą, która ma dać początek nowej rasie ludzi. W dniu swoich siedemnastych urodzin dziewczyna wyrywa się spod kontroli naukowców. Na wolności spotyka Eio, chłopaka z pobliskiej wioski. Wspólnie próbują odkryć prawdę o pochodzeniu Pii. Prawdę, która zmieni ich życie na zawsze.

Ośrodek badawczy na totalnym zadupiu. Banda wujków i cioć – naukowców. A pośrodku tego dziewczyna, Pia, która oburza się, jeśli ktoś nie nazwie jej doskonałym. Brzmi dziwnie, nieprawdaż? Pia jest nieśmiertelna. Marzy o zostaniu naukowcem i stworzeniu więcej ludzi podobnych do niej. Skóra jej nie daje się przebić. Niczym. Choć coś burzy tę utopię – dziewczyna, pomimo ingerencji nauki w jej pochodzenie, ma w sobie cząsteczkę człowieczeństwa. Cząsteczką tą jest ciekawość.

Kto z Was kiedyś nie był czegoś ciekawy? Może jakiegoś sekretu znajomego, może czegoś zakazanego. Ciekawość może być i potęgą i zmorą, zależy jak się ją wykorzysta. To ciekawość napędza nas do działania, poznawania, tworzenia. Pii ciekawość otworzyła drzwi na świat. Jej hermetyczny świat już nie był taki sam jak kiedyś. Po jednej stronie płotu mamy ją, świtę naukowców-geniuszów, którzy robią wszystko, by stworzyć więcej nieśmiertelnych; a po drugiej tubylców, ludzi z tradycjami, walczącymi o swoje plemię i rodzinę. Dwa światy ścierają się, a różnice stają się coraz bardziej widoczne w momencie gdy Pia poznaje Eio, chłopaka z pobliskiej wioski.

Jessica Khoury dobrze pisze. Podoba się mi jej sposób przedstawiania faktów i wydarzeń, choć, jak na początkującą pisarkę przystało, nie udaje jej się ominąć niespójności akcji i fabuły. W paru momentach zdarzało się, że czytelnik tracił wątek, a autorka gubiła się we własnej idei. I ja znudziłam się w paru momentach (oddałam się wtedy jakże zajmującemu zajęciu zwanemu przerzucaniem stron) ale trzeba przyznać, że książki choć trochę przypominające antyutopie czyta się dobrze, bo ich budowa zazwyczaj zanadto się nie różni. Przyjemne dla mnie było przeniesienie historii do puszczy amazońskiej, nadawało to niezbędnego klimatu, a i sprawiało, że potem myślałam, jakby to było przyjemnie przenieść się w tamte strony i zachwycać się pięknem lasu. I wodospadami, oj, jak ja lubię wodospady!

Intryga jest ciekawie uknuta – rozwiązanie niektórych spraw zaskoczyło mnie tak bardzo jak główną bohaterkę, która, tak na marginesie, czasem zachowywała się zbyt absurdalnie, nawet jak na istotę doskonałą nie znającą prawdziwego życia. Jessica Khoury się starała, bo wyszło jej naprawdę dobrze, choć w paru momentach przedobrzyła – widać to gołym okiem. Jednakże Geneza jest przyjemną lekturą, która wciąga i przyciąga. Bo nic tak dobrze nie poprawia humoru jak dość energiczne tempo prowadzenia akcji, które odciąga myśli od niedociągnięć. Stawiam mocną 4 z pewnym niedosytem wrażeń. Mam nadzieję, że ten niedosyt wypełni Blask, choć…

sobota, 16 lutego 2013

Laini Taylor, Dni krwi i światła gwiazd


Na całym świecie muzea historii naturalnej donoszą o tajemniczych włamaniach. Uskrzydlone armie przekraczają portal dzielący ich świat od naszego. Odwieczna wojna wybucha ze straszliwą siłą. A ci, którzy tak bardzo się kochają, stoją po przeciwnych stronach…  Siedemnastoletnia Karou, utalentowana artystka i uczennica tajemniczego Dealera Marzeń, znalazła wreszcie odpowiedź, której tak długo szukała. Już wie, kim jest – i czym jest. Lecz ta wiedza niesie następną prawdę, której z całego serca chciałaby zaprzeczyć: że kocha wroga i że jej ukochany ją zdradził. A świat zapłaci za to krwawą cenę... Teraz Karou musi wybrać ostatecznie, kim chce być. I zdecydować, jak daleko się posunie, by pomścić swoją rasę. Tymczasem Akiva bez wytchnienia szuka Karou, bez której nie potrafi już żyć. I prowadzi własną walkę: o odkupienie i o nadzieję. Lecz czy jakakolwiek nadzieja ocaleje z popiołów ich zniszczonych marzeń?

Dziewczyna z niebieskimi włosami już nie pojawia się na ulicach Pragi. Media starają się wyłapać jakiekolwiek doniesienia o tej tajemniczej istocie z mostu – tak od chwili zakończenia wydarzeń z Córki dymu i kości Karou była postrzegana. Karou to nadzieja. Jest nadzieją dla chimer, jest nadzieją dla lepszego świata. Przez to imię spoczywa na niej wielkie brzemię. Ale nie uprzedzajmy faktów, przecież Dni krwi i światła gwiazd nie zaczynają się od wątku Karou. Mamy Akivę, mamy Zuzanę i Mika, można by pomyśleć, że naszej nietypowej bohaterce coś się stało…

Rok temu przeżyłam niesamowitą przygodę. Spotkałam anioła, poznałam bliżej Pragę, zaprzyjaźniłam się z pewną niebieskowłosą artystką. I to wszystko skończyło się jak za dotknięciem  magicznej różdżki, zniknęło. I zostało oczekiwanie. Rok później rozpoczęłam kolejną przygodę, która nie była nudna, schematyczna ani dziecinna. Ci, których poznałam, bądź ponownie spotkałam, zmierzyli się z poważnymi problemami, na ich barkach spoczywała ogromna odpowiedzialność. A jednak jakoś dali radę. Choć to jeszcze nie koniec. Nie wiem, ile przyjdzie mi czekać na kolejną, już trzecią przygodę. Przygodę wykreowaną przez Laini Taylor.


Córka dymu i kości | Dni krwi i światła gwiazd | ???

czwartek, 14 lutego 2013

Poradnik Pozytywnego Myślenia (2012), reż. David O. Russell [filmowo]



Były nauczyciel, Pat Solitano (Bradley Cooper), znalazł się na życiowym zakręcie. Po tym, jak stracił pracę, dom, oraz żonę, ostatnie osiem miesięcy spędził w szpitalu psychiatrycznym. Po zwolnieniu ze szpitala w wyjściu na prostą pomagają mu rodzice - Patrick senior i Dolores (Robert De Niro i Jacki Weaver). Pat jest zdeterminowany, by po okresie separacji odbudować relacje z żoną i wrócić do niej. Wszystko jednak komplikuje się na nowo, kiedy spotyka on na swojej drodze tajemniczą i samotną nieznajomą, Tiffany (Jennifer Lawrence).

Na film wybrałam się z dwóch głównych powodów – bo Nyx wychwalała, a ja właśnie mam ferie, więc… Do tego dochodzi trailer, który bardzo mnie zachęcił; a także moja potrzeba obejrzenia jakiegoś cięższego komediodramatu romantycznego. I jeszcze jak zobaczyłam, ile to nominacji do Oscara ma… To zarezerwowałam bilety w gigantycznej sali w Cinema City (jak do niej weszłam, to mi oczy na wierzch wyszły, bo taka wielka, zapomniałam, jakie to uczucie siedzieć w tym ostatnim rzędzie i patrzeć na ekran z góry).

Czego się spodziewałam? Dobrej historii. Masy śmiechu. Trochę wzruszeń. Być może skupienia się na tańcu. Dużo ciekawych gagów. Dobrą historię dostałam, ale trailer nie oddaje całości Poradnika Pozytywnego Myślenia. Daje nam mały zarys tego, co będzie nas w kinie czekać. Nie możemy przewidzieć złożoności fabuły, bohaterów, akcji! Nie możemy przewidzieć, że to będzie niezwykły obraz, że to będzie aż tak nieprzewidywalne i aż tak oryginalne. Pat i Tiffany to fantastycznie wykreowane postacie, które z przyjemnością ogląda się na ekranie, analizuje ich zachowania, motywy. Szczegółowe zbliżenia kamer ułatwiają nam to zadanie, pozwalają się skupić na emocjach bohaterów a nie na otoczeniu, które jest tylko tłem, niczym ważnym. Tak, ten film głównie opowiada o emocjach, więc nie jest ultra dynamiczny, choć zakładam, że ciężko jest na nim zasnąć.

Nie zabrakło moich wzruszeń, śmiechów i prychania – to ostatnie można było zaobserwować w trakcie wszystkich scen dotyczących zakładów (prychanie było oznaką aprobaty co do ukazania istoty i następstw takowych zakładów). Co więcej, genialnie zostały przedstawione osobowości rodziny i znajomych naszego głównego bohatera – jego ojciec, grany przez Roberta De Niro (wyszło mu świetnie!) ma nerwicę natręctw, a jego matka wiedzie ciężkie życie – musi zmagać się z dość problematycznymi mężem i synem (przykładem może być już popularna scena z latającym Hemingway’em, bądź przestawianie pilotów).

Nie było sztampowo, nie było szablonowo, było inaczej. Głównie przez to, że i postać grana przez Jennifer Lawrence i ta grana przez Bradley’a Cooper’a miała ciemną i niezbyt nadającą się do chwalenia przeszłość . Mieli swoje problemy, sekrety, własne demony, ale starali się na swój sposób z nimi walczyć i przypadek sprawił, że sobie pomogli. Co byśmy zrobili bez tych zbiegów okoliczności, które łączą bądź dzielą ludzi?


Excelsior! Szukajmy światełka w tunelu! – te słowa doskonale oddają treść filmu. Lecz widz nie będzie na siłę przekonywany, że trzeba być optymistą, że trzeba cieszyć się z drobnostek. Ta wiedza przychodzi po seansie, gdy umysł rozpoczyna powolne przetrawianie wszelkich elementów i szczegółów. Ale tak, zgadzam się, szukajmy światełka w tunelu! Nasza egzystencja będzie niezaprzeczalnie prostsza i przyjemniejsza, bo życie jest krótkie, więc lepiej spędzać je uśmiechniętym. Na przykład uśmiechając się podczas odtwarzania Poradnika Pozytywnego Myślenia.

I takim oto optymistycznym akcentem urozmaicam trochę treść bloga, bo niedługo zrobi się smutniej – w planach mam napisanie czegoś o Nędznikach, Lincolnie i Django. A Silver Linings Playbook zasługuje według mnie na mocną 5! Nie jestem pewna, czy Jennifer Lawrence dostanie tego Oscara – aż tak zachwycona jej rolą nie byłam, ale jak jednak dostanie, to cieszyć się będę. I naprawdę polecam Wam ten film – jest świetny! Miły dla oczu, uszu i umysłu, poprawia humor, choć zmusza do myślenia, pozwala nam się odprężyć, choć nie jest to typowa strata czasu. I dialogi rozbawiają, o tak, bo i Pat i Tiffany są prostolinijni i szczerzy, nie panują nad swoimi językami, więc w trakcie ich spotkań wynika wiele komicznych sytuacji. 

sobota, 9 lutego 2013

Tricia Rayburn, Mroczna toń


Ocean wzywa Vanessę, lecz ona rozpaczliwie stara się zagłuszyć  jego wołanie. Kiedy dziewczyna wraca do nadmorskiego miasteczka na wakacje, wszystko przypomina jej o byłym chłopaku, Simonie. Nadal go kocha i pragnie naprawić dawne błędy. Ale czy powinna zbliżać się do Simona, skoro jest teraz potworem zadającym ból? Czy ukochany odwzajemni jej uczucie, gdy pozna prawdę? Vanessa musi podążać za swą nową naturą nie zważając na ofiary…

Rok przyszło nam czekać na wydanie trzeciej części cyklu o syrenach Tricii Rayburn. A jako że pierwsza przypadła mi do gustu, druga też, to dlaczego by nie przeczytać kolejnej? Nie zabrakło u mnie ostrożności spowodowanej ostatnio opisywanym spotkaniem z drugim tomem pewnej książki, którą bardzo polubiłam, a ten drugi tom okazał się totalną klapą. Ale raz się żyje – pomyślałam i rozpoczęłam proces zdobywania Mrocznej toni.

I nie było tak jak z Panem Potworem! Nie mamy aż tak dużego wrażenia, że autorka ciągnie historię na siłę, nie jest monotonnie, choć można by się przyczepić do paru rzeczy – niektóre zachowania bohaterów były nieco sztuczne, po tylu przygodach przeżytych w Syrenie i Głębi powinni być ostrożni i przezorni, a tu nie, normalnie jakby nagle wyrzucili swoje mózgi do morza. Natomiast ciekawie  zostały pokazane następstwa i problemy dotyczące bycia syreną – w pierwszej i drugiej części dowiadywaliśmy się o tym pobieżnie, dopiero teraz wątek ten został porządnie rozwinięty, ale mam wrażenie, że nie wszystkie karty zostały odsłonięte – jednak nadal wiemy mało, choć mamy w umysłach jakiś zarys całej istoty bycia tym morskim potworem.

To jest zakończenie historii – w miarę satysfakcjonujące, choć zawsze znajdą się ludzie, którzy będą czuć niedosyt. Nie można stwierdzić, że jestem w pełni kontent, bo czegoś mi zabrakło, ale element zaskoczenia na szczęście był. Niestety nie zmienia to faktu, że jednak Głębia jest moja ulubioną częścią – jakoś akcja bardziej do mnie przemawia i najlepiej ją wspominam.

Pojawiają się nowi bohaterowie, mieszają się z tymi dobrze nam znanymi, lokacje nieco się zmieniają, lecz nadal jest to tajemnicze Winter Harbour. Jednakże mam wątpliwości co do paru istotnych faktów wspomnianych w treści, na dobrą sprawę zostały one tylko pobieżnie wyjaśnione i łatwo było to przeoczyć  - źle! Bardzo źle! Jak za coś się brać, to od samego początku, a nie tylko powierzchownie! I teraz czytelnik ma zagwozdki, bo nie wie, o co chodzi.

Teraz pada podstawowe pytane – czytać czy nie czytać? Odpowiedzi są dwie.. Jeśli czytaliście pierwszą część i drugą część, bądź tylko jedną z nich i Wam się podobało – czytajcie! Jeśli czytaliście jedną bądź dwie i Wam się nie podobało – to nie czytajcie, szukajcie czegoś lepszego na rynku bądź zmieńcie nieco preferencje czytelnicze. Jeśli nie czytaliście, a lubicie dreszczyk emocji, dobrze nakreślony wątek romantyczny i stworzenia paranormalne – czytajcie. A jeśli nie lubicie niczego z wyżej wymienionych i nurt paranormal romance Was irytuje, nudzi – to proponuję znaleźć coś lepszego. Nawet dla mnie, znudzonej dziewczątkami kicającymi za miłością z nastrojem paranormal, to, co napisała Tricia Rayburn, złe nie jest. Może dlatego, że tutaj wiele podgatunków łączy i przeplata się ze sobą, czyniąc serię niejednorodną. Stawiam 4+ będąc nie w pełni kontent. 

Za książkę dziękuję Pani Gosi z Publicatu :)

Syrena | Głębia | Mroczna toń


czwartek, 7 lutego 2013

Dan Wells, Pan Potwór


 Całe życie starałem się trzymać moją mroczną naturę pod kluczem, gdzie nikogo nie może skrzywdzić. Jednak pojawił się demon i aby go powstrzymać, musiałem ją uwolnić. A teraz nie bardzo wiem, jak nad sobą zapanować. Tę mroczną stronę nazwałem Panem Potworem. To on śni o ciekających krwią nożach i wyobraża sobie, jak wyglądałaby czyjaś głowa wbita na pal. Nie cierpię na rozszczepienie osobowości, nie słyszę głosów, ani nic w tym stylu, tylko… Trudno to wyjaśnić.

Nie jestem seryjnym mordercą przeczytałam rok temu. Od tego czasu zdążyłam bliżej zapoznać się z serialowym Dexterem i zachciało się mi czytać Pana Potwora, który musiał od tamtego czasu czekać na moje zainteresowanie. I tak jak chwaliłam część pierwszą, tak tę będę chwalić mniej. Chyba za stara się robię na takie lektury. Zaczyna mnie razić po oczach i mózgu ten amerykański styl rozmów, totalny luz, dziwne, czasem wulgarne teksty, a także to, że autor tak jakby stylizuje bohaterów na takich cool, co kończy się różnymi nieprzewidzianymi skutkami. Np. drewnianym zachowaniem.

Odsmażony kotlet, można by stwierdzić. Dlaczego nie? Ku mojemu niezadowoleniu akcja bardzo przypomina tę z pierwszej części, ba, przez to jest schematyczna i w sumie nudna. Demon był  wtedy przedstawiony dość ciekawie, teraz natomiast ten nowy wydaje się kopią tego starego. Iście naciągane, widzę, że komuś się tu pomysły kończą, czyż nie? Znowu siedziałam z ołówkiem i zakreślałam powtórzenia. Językowi brakuje polotu i czegoś, co odróżniałoby powieść od tysięcy innych. Sam pomysł nie wystarczy, wykonanie też się liczy, dla mnie przynajmniej. A im więcej czytam, tym bardziej irytują mnie powtórzenia, których staram się nie nadużywać, i taki zwykły, nijaki sposób wypowiadania się bohaterów. Gdyby miało tak być specjalnie, to nie przeszkadzałoby mi to zbytnio, lecz teraz dosłownie mnie dźga.

W trakcie lektury czułam podobieństwa do Anny we Krwi, może przez podobieństwo miasteczka do miasteczka – ech, te wszystkie w Stanach są bardzo podobne. I zabrakło w tej części tego nastroju seryjnych morderców – niedosyt czuje się dopiero po spotkaniu z Dexterem, on dostarcza nam wrażeń, że hoho, aż się człowiek boi spać, bo w każdym momencie ktoś może gdzieś kogoś zabić. Ale jak to książki (niestety) tego typu mają, czyta się je migiem. Kładę się wieczorem i po paru godzinach jestem już na ostatniej stronie zadziwiona, że tak szybko przeleciało – czasem potrzebuję sięgnąć po coś młodzieżowego, by odpocząć od ultra męczących pozycji, które czytam przez parę dni czy tygodni.

Nie jestem aż tak usatysfakcjonowana jak mogłabym być, aczkolwiek aż tak zirytowana poziomem książki też nie jestem. Kolejny średniak to. Dla ludzi poszukujących lekkich powiewów drastycyzmu to idealna pozycja, jeśli szukacie czegoś mocniejszego, to po co błądzić, skoro można po Larssona sięgnąć? Emocji będzie więcej, objętość tomu rażąca, nieprzespane noce gwarantowane. A Pan Potwór to coś, o czym się zaraz zapomina. I dlatego już mną tak nie rzuca, że na razie wydanie części trzeciej trylogii stoi pod bardzo dużym znakiem zapytania. Stawiam trójkę za brak wydarzeń, które sprawiłyby, że byłabym jak na rollercoasterze; za brak bardziej rozwiniętych postaci i z genialnie przedstawionym podłożem psychicznym – w końcu to miała być lektura dla przyszłych seryjnych morderców! A wyszło na skróty, powierzchownie.

Nie jestem seryjnym mordercą | Pan Potwór | Nie chcę cię zabić (???)

niedziela, 3 lutego 2013

Ulubione seriale [Top 10]


Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.
Dziś przyszła pora na... Dziesięć ulubionych seriali!

Top 10 nie będzie pełną dziesiątką, gdyż aż tylu ulubionych seriali nie mam. Tutaj nawet upchnęłam moją ukochaną kreskówkę, tak symbolicznie, żeby liczba była ładniejsza, o! Przez dłuższy okres życia seriali nie tykałam jako takich, ostatnio mnie coś strzeliło i zaczęłam, ku konsternacji wielu osób, oglądać namiętnie, a lista tych must watch ciągle się wydłuża, choć aktualnie priorytetem jest Sherlock!


Gry o Tron na razie obejrzałam sezon jeden, za drugi planuję się zabrać w ferie. Dlaczego tak? Wydarzenia z ostatniego odcinka tak mną wstrząsnęły, że odechciało się mi dalszego oglądania. Ale ta seria ma niesamowity nastrój i żałuję, że dotąd nie zabrałam się za książkowy pierwowzór - wszystko jeszcze przede mną. Pamiętam, że moja pierwsza przygoda z GoT była dziwna, na początku byłam nieco przerażona, ale potem się wciągnęłam i dosłownie połknęłam pierwszy sezon. Ned rządzi!

Pretty Little Liars zaczęłam w sierpniu zeszłego roku, tak z nudów, obejrzałam trzy odcinki i wyłączyłam. Ostatnio jednakże (jakoś w grudniu) koleżanka przypomniała mi o perypetiach Kłamczuch i ruszyłam z kopyta. Mam za sobą różne parudniowe przerwy w oglądaniu i zwątpienia w sens serialu, ale trwam zawzięcie i niedługo skończę trzeci sezon. Choć zauważyłam tendencję do obniżania się poziomu i pojawiania większej ilości absurdów z odcinka na odcinek. I nudą trochę powiewa, ale nadal ogląda się przyjemnie. 

The Big Bang Theory pokochałam za sprawą znajomej, która w trakcie dłużącej się podróży do Warszawy postanowiła powychwalać trochę Sheldona i spółkę. Wróciłam do domu, odpaliłam pierwszy odcinek i bach! Kolejny serial, w który wpadłam! W okolicach piatego sezonu się znudziłam, ale co jakiś czasu zapuszczam sobie kolejny odcinek i się męczę, byleby tylko dociągnąć do sezonu szóstego, podobno ciekawszego. Dawno się tak nie uśmiałam jak w trakcie oglądania tBBT, do tego Sheldon jest genialnie wykreowaną postacią! W sumie jak każdy w tym serialu :) Bo jak można nie lubić bandy tak zwariowanych fizyków? Przez nich zaczęłam biegać w koszulce z logo Batmana :D
Plotkarę zaczęłam jakoś w lipcu zeszłego roku z ówczesną znajomością (pobieżną, ale jednak) książek. Serial podoba się mi bardziej niż wersja papierowa, choć jakoś w drugim sezonie zaliczyłam kryzys, który trwa do dziś, co zaowocowało nie skończeniem serii. Ale od czego są ferie i wakacje, postaram się w wolnej chwili skończyć. Bo lubię Chuck'a. I Serenę też lubię. I Taylor Momsen jako Jenny. I ta atmosfera bogatych dzieciaków jakoś do mnie trafia, mimo wszystko przyjemnie się to ogląda :)


House M.D. to chyba pierwszy serial, który zaczęłam oglądać w miarę regularnie. Nie mam za sobą wszystkich odcinków, bo niektóre jednak niszczyły mój umysł, ale wiele z nich widziałam i co jakiś czas mam w swoim życiu etap, kiedy maniakalnie katuję Dr House'a (najczęściej z przerwami sezonowymi, którym towarzyszą zonki, że nie ma tej i tej postaci). Mam parę ulubionych odcinków i postaci, czasem powtarzam pod nosem dialogi House'a i Wilsona, wspominam niektóre przypadki. Ósmy sezon także oglądałam wybiórczo i czas to zmienić, bo jednak wypadałoby wiedzieć, jak zakończono tę historię.

Dzisiaj obejrzałam pierwszy odcinek Dextera. Podoba się mi. Może i krwawo, może i psychopatycznie, ale poooodoba mi się! I będę oglądać dalej! PLL może poczekać, Dexterze, nadchodzę! Obejrzę wszystkie sezony, jakie teraz są dostępne i nie dam się jakimś zawyżeniom dawki nudy! Dam radę, dam radę! 



A to jest Flapjack. Poznajcie Flapjacka, bohatera mojej ulubionej kreskówki, którego lubię bardziej niż Spongeboba. Spongebob mnie znudził, a Flapjack nie! Och, dobrze gdy ma się już kurs na kompasie! Błądzić już nie muszę, gdy z kompasem w rejs wyruszęę! Te słowa były hymnem moich wakacji, śpiewałam je przy każdej okazji.

sobota, 2 lutego 2013

Stos 33

Stos nie tylko książkowy, bo i growy i płytowy. Czas wyjaśnić obecność tych sześciu pudełek - zachciało się mi na nowo grać. I wreszcie zrozumiałam, że wolę akcję, przygodę, bieganie i siekanie mieczem od nudnego biegania i strzelania. A moja soulmate postanowiła mnie zaopatrzyć w parę czasoumilaczy. Na razie jestem Asasynem i już uwielbiam tak grać!

Płytę Bat for Lashes dostałam już wcześniej, a w poście o poprzednim stosie tylko o niej wspomniałam, bo akurat nie miałam jej w domu; debiutancka płyta łodzianki Klary to mój nabytek, dziewczyna ma genialny głos! I teksty też pisze genialne!

A teraz książki- Genezę pożyczyłam od koleżanki, Cyrk Nocy kupiłam w antykwariacie a resztę dostałam od wydawców. PLL już przeczytane - >>TU<<, a reszta reszty grzecznie na kupce czeka, aż skończę Alkaloid.

Miłego weekendu!~ O, i za tydzień mam ferie, będzie czas na granie i czytanie! I na seriale! :3

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...