czwartek, 31 stycznia 2013

Skunk Anansie, Black Traffic [płytowo]


Płyta przyszła jakoś po premierze, czyli w październiku. Słuchać jej na poważnie zaczęłam dopiero teraz. Geniusz. Ale najpierw mi kompletnie nie podeszła, ot, taka rąbanka. Teraz się złamałam i ruszyłam z przesłuchiwaniem. Jeden, drugi, trzeci pyk na wieży, Black Traffic leci po raz kolejny. I zauważyłam jedno – Skunk Anansie na tej płycie pokazują, że potrafią nie tylko grać mocno a na lekkie i spokojne utwory też ich stać.

Głos Skin nigdy zazwyczaj mnie nie irytował, dokładniej pisząc, obojętny mi był. Znam parę piosenek, w których go uwielbiam, ale nie jest to miłość tak wielka, aby zaraz zapoznawać się z zespołem. Ich najnowsza płyta w gruncie rzeczy jest dobra, pomimo tego pierwszego, niezbyt pozytywnego wrażenia. Nie trafi w gusta osób wolących 100% smętnych ballad. Ale wyraziste dźwięki i momentalne krzyki wokalistki do mnie trafiły. Dobrym przykładem jest utwór Sad Sad Sad, który daje mi niesamowitego kopa i sprawia, że mam ochotę kicać po pokoju. Z Satisfied? jest identycznie!
Na dobrą sprawę płytę można podzielić na dwie części – tę mocniejszą i tę łagodniejszą. Lecz ten podział nie jest tak wyraźny, gdyż kawałki się przeplatają. Mamy spokojne i poruszające I Hope You Get To Meet You Hero ze ślicznymi skrzypcami na wstępie, mamy nieco melancholijne Our Summer Kills The Sun, mamy popularne I Believed In You, kolejny utwór pełen energii, który daje mi wewnętrzną moc. Pierwszy numer na trackliście, I Will Break You, może dać złudne wrażenie, że cały krążek będzie utrzymany w tym właśnie nastroju. I dlatego nie należy oceniać po pozorach, bo można się nieźle nadziać i przeoczyć coś interesującego – na szczęście nie dałam się tak złapać.
Miało być dłużej o tej płycie, nie wyszło, wybaczcie. Po prostu oprócz tego, że jest dobra i różnorodna, że głos Skin ujawnił się mi w całej okazałości i że gitary w utworach Skunk Anansie to bajka, nie ma co więcej pisać. Wystawiam mocną piątkę, bo całokształt naprawdę się mi spodobał i sprawił, że chcę trochę pogrzebać w ich twórczości, może znaleźć jakieś ciekawe utwory (już kiedyś tak szukałam i natrafiłam na Beacuse of You i Weak, istną ucztę dla uszu).

~*~
Przez Dzienniki Gwiazdowe miałam mały zastój, ale Norwegian Wood Murakamiego sprawnie go pokonała, lecz na razie tekstu o tej książce nie będzie, gdyż brakuje mi w niej parudziesięciu stron i dopóki nie zdobędę kompletnego egzemplarza, nie napiszę niczego konstruktywnego.

środa, 30 stycznia 2013

Stanisław Lem, Dzienniki Gwiazdowe


Czego możemy się nauczyć od kosmitów? W cyklu opowiadań pisanych przez ponad trzydzieści lat Stanisław Lem udowadnia, że bardzo wiele. Bohater "Dzienników gwiazdowych", Ijon Tichy, niczym Guliwer obcuje z różnymi istotami pozaziemskmi. Podczas swych licznych wojaży międzyplantetarnych podróżnik poznał rozmaite obce cywilizacje, stworzone tak przez istoty myślące, jaki i przez zaawansowane roboty. Zaskakujące, ale kosmici mieszkający na oddalonych w przestrzeni (czasem także czasie) planetach mają więcej wspólnego z nami, niż mogłoby się wydawać...


Jak ja dawno się nie namęczyłam z czytadłem, tak jak z Dziennikami Gwiazdowymi. Czytałam je dwa tygodnie! Dwa! I nie tak, że się położyłam i czytałam godzinkę, nie, za każdym razem nawet najdrobniejsza zmiana otoczenia typu: spadające lampki, huk zsuwającego się śniegu, padający śnieg, pies, migający telefon, zmiana piosenki na traciliście, dźwięk telewizora z dołu sprawiała, że chętnie podnosiłam wzrok i odciągałam umysł od Ijona Tichy’ego! A potem klęłam pod nosem, że znowu wypadłam z pozornego rytmu i że znowu musze się napocić, aby wczuć się w historię.

Dlaczego szło tak topornie? Może dlatego, że mam za mało wprawy. Potrzebuję wyćwiczyć skupianie się, bądź po prostu czytać więcej starszych lektur. Po drugie powinnam była wyłączyć wszystkie odciągacze uwagi. Ale przynajmniej się nie poddałam i nie przerwałam w krytycznym momencie – była to bodajże Podróż XXI. Zaczęła się ciekawie, ale po paru stronach złapałam się na tym, że przysypiam bądź myślę o tysiącu siedmiuset sześćdziesięciu pięciu innych rzeczach. Albo inaczej, o, im podróż dłuższa, tym mnie bardziej nie chciało się czytać. Ale biorąc pod uwagę fabułę Dzienników Gwiazdowych, jedyne, co mi pozostaje, to zachwyt kompletny!

Uwielbiam różne zakrzywienia czasoprzestrzeni;  rozcząsteczkowanie się; tajemniczą planetę z robotami, gdzie nasz główny bohater poleciał, by odkryć, co się tam wydarzyło; wielki sąd, przedstawiciela Erydanu i jego słynny chwyt oratorski (strzelenie w podłogę amfiteatru tomami Kodeksu Międzyplanetarnego);  zarządzanie historią i ciekawe wyjaśnienia niektórych zjawisk. Podróży jest wiele,  a większość z nich, pomimo trudnego, aczkolwiek genialnego języka, pokochałam od pierwszego wprowadzenia w sytuację.

Mimo wszystkie trudy i męki, o jakie mię przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem.

Stanisław Lem bawi się w humorystyczne przekazywanie wartości, stara się być przystępny dla czytelnika, ale najważniejszym jest to, że jego idee są niesamowite! […]umiał jednocześnie chędać, rypcić i mandolić[…]. I ktoś mi teraz powie, że od tak może wymyślić takie słowa i ich genezę? Albo, o, kobieta-taboreta, heksan, KUC (Komisja ds. Cudnych Lic), CIPEK (Centralny Instytut Pełnej Estetyzacji Kończyn), IURNA (Instytut Upowszechniania Radykalnie Nowej Anatomii). Z tego można się po prostu śmiać, a potem opowiadać znajomym co też ten Lem wymyślił.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Lema mogę uznać za udane, choć jednak Dzienniki Gwiazdowe przeczytam ponownie, mam taką mentalną potrzebę, gdyż jeden raz to za mało. Będę Was zachęcać do sięgania po nieco starsze lektury, do których języka po prostu trzeba się przyzwyczaić – a często są o wiele lepsze niż to, co aktualnie wychodzi. Starsze powieści nie są złe, ba, niektóre są fantastyczne w każdym tego słowa znaczeniu. Mam w zanadrzu jeszcze Bajki Robotów i jak tylko uporam się z małym stosem poczekujących tomów, niezwłocznie zapoznam się z tym, co tam Lem zmajstrował. Niestety oceny nie wystawię, mój mózg jest niezbyt do tego zdolny. Ten polski pisarz tworzy inaczej, nie każdemu ten styl może podejść, ale warto próbować. Bo niejedną przygodę z Ijonem odbyłam i nie jedną jeszcze odbędę.

A za zarażenie mnie Lemem dziękujemy kochanej sis Jenny!

Tak mi to jakoś po głowie chodzi...

niedziela, 27 stycznia 2013

Czytnikowa strona mocy: Kindle mój i ja


Mój nowy przyjaciel ma na imię Adaś. To grzeczny kindelek, który z chęcią spełnia prawie wszystkie moje prośby. Zmienia strony, włącza książki, przeglądarkę uruchamia, puszcza mi muzykę, tłumaczy słowa, czego można by jeszcze chcieć? Adam to dobry Kindle Touch 4 z WiFi. On lubi mnie, a ja jego. Choć początki były trudne.

Tajemnicza paczka podchoinkowa zawierała tajemniczo wyglądające pudełko, w którym było kolejne pudełko, już nie tajemnicze, bo z logiem amazona. Amazon = Kindle, lecz zorientowałam się o tym dopiero po otworzeniu pudełka numer dwa. Wcześniej miałam do czynienia z wielkim jak kartka A4 Pocketbookiem pewnej istoty, która użyczyła mi go, bym mogła przeczytać pewną rzecz. Pocketbook potem powrócił do właścicielki, a moja rodzicielka potajemnie zaczęła kombinować z czytnikami – takim oto sposobem dostałam swój.

Co mnie zadziwiło – ale Adaś jest mały! Maluśki! Poręczny! I PDFy dziwnie czyta, jak obrazy, że jedyną szansą na powiększenie czcionki jest landscape mode, dobrodziejstwo dodane w tej wersji. Można się więc bawić w czytanie bokiem jednej strony podzielonej na trzy, bądź przekonwertować sobie plik na MOBI, rozszerzenie Kindlowie. Przemobiowałam dwa pliki, ale chyba robię coś nie tak, gdyż mam dziury w tekście, np. w środku zdania. Ale da się przyzwyczaić. MOBI takie ściągnięte, np. moje Lemy, czyta się świetnie, można powiększać i pomniejszać czcionki, dodawać notatki, podkreślać, zakładkować, ahhh, raj dla książkoholika. Dodatkowo, ekran jest papieropodobny, czyli  nie psuje oczek i nie czyni mnie kretem.

Przestawianie się jednak z papieru na urządzenie jest procesem żmudnym, aczkolwiek możliwym. Lód w moim sercu powoli zaczyna topnieć, odkąd Adaś zamieszkał na stercie książek, nie jestem już tak wielką przeciwniczką czytników, powoli staje się zwolenniczką. Tylko jest taki jeden drobny kłopot – ceny ebooków. Parę złotych niższe niż wersji papierowych, ale wciąż nie są to małe pieniądze. Jedyną szansą na nabycie czegoś taniej jest zawzięte śledzenie promocji na np. swiatczytnikow.pl – świetna strona o czytnikach, sklepach internetowych i promocjach, czyli wszystko, co świeżo upieczonemu posiadaczowi się przyda.

I jak jest teraz? Dobrze jest. Czytam sobie od ponad tygodnia Dzienniki Gwiazdowe Lema – tak długo, gdyż to nie łatwa historia, ale jak się człowiek wciągnie, to nie ma przebacz, trzeba skończyć daną podróż! Potrzebuję kupić jeszcze pokrowiec, już powoli zaczynam się za takowym oglądać, chciałabym jakiś kolorowy, może skórzany, żeby wytrzymały i przyjemy w dotyku był. Coraz bardziej się przekonuję, przechodzę na czytnikową stronę mocy. Lecz nie twierdzę, że Kindle to jeden jedyny najlepszy, bo miałam styczność tylko z Pocketbookiem i Onyxem, NOOKi i te inne poznam może przy innej okazji.

Czytnik to na pewno fajna rzecz. Poręczny, mały, nie da się zagiąć stron, bo on ich nie posiada, okładki też się nie zniszczy (można co najmniej obudowę), bateria trzyma długo, nic tylko czytać i czytać na nim! I na wakacje nie trzeba dźwigać, jak w moim przypadku, piętnastu tomiszcz, można czytnik i cieszyć się wypoczynkiem z książką elektroniczną i ebookami. Chyba kupię sobie Życie Pi. Ładna promocja jest. Kusi mnie. Kupić czy nie kupić? Tylko kiedy ja to przeczytam? Murakami przecież czeka. Jak myślicie, kupić czy nie kupić?

*Z cyklu, kiedy to Sihh męczy Lema, bądź zamiast się starać i czytać, ogląda seriale i gra w demówki na PS3*

niedziela, 20 stycznia 2013

Edyta Bartosiewicz, 19.01.2013, Łódź [klub Wytwórnia]


Gdyby nie moja rodzicielka, kończyny me nie stanęłyby w Wytwórni dnia 19 stycznia. Biorąc pod uwagę to, że uwielbiam atmosferę koncertów i mogę na nie chadzać znając tylko trzy piosenki na krzyż danego wykonawcy bez wahania kupiłam bilety (w prezencie). Najlepsze jednak jest to, że przed samym koncertem to ja byłam tą bardziej podekscytowaną. Idąc na koncert Hey (także w Wytwórni) popełniłyśmy błąd i zajęłyśmy miejsca w pierwszym rzędzie. Na początku było widać dobrze, lecz później tłum ludzi przybył i wszyscy mi zasłaniali. Także pan i jego magiczna skrzyneczka od oświetlenia. Teraz, gdy tylko doszłam do sali, auli, nie wiem jak to nazwać – pomieszczenia, w którym Edyta miała występować, zauważyłam, że wcale nie ma tłumów. Pod samą sceną miejsca były zajęte, ale podest ogólnie pusty. Klapnęłam w piątym (bądź szóstym rzędzie, nie jestem pewna) i widok miałam doskonały! Byłam dokładnie naprzeciw artystki i nikt mi nie zasłaniał, yee!

Z lekkim opóźnieniem (takim Stingowym) na scenę weszła gwiazda wieczoru ze ślicznym jasno-brązowym elektrykiem i rozruszała fanów przearanżowanym Szałem! Pod sceną panował istny nastrój z tytułu piosenki. Ludzie wstali, zaczęli kicać na wszystkie strony, machać łapkami, pląsać, aż w końcu zostali upchnięci w zgrabny rządek na środku,  by nie zasłaniali innym siedzącym (wyłożyć kupę kasy na bilety i nic nie widzieć – mowy nie ma!). Radość ogarnęła wszystkich uczestników, Edyta otrzymała gromkie brawa, a potem śpiewała dalej. Zapowiedziała tajemniczego gościa (obstawiałyśmy z mamą, że to Krawczyk będzie). Gdy odśpiewała Urodziny, wstaliśmy i zaczęliśmy jej śpiewać Sto lat – tydzień wcześniej miała urodziny.


Aż nagle, niespodziewanie, na scenę wjechała Monika Kuszyńska, tajemniczy gość, by razem z Edytą odśpiewać piękny utwór Upaść by wstać, który tyczy się ich obu (i nie tylko ich) - choć straciłeś coś, co los ci kiedyś dał, wiedz, że upadłeś by wstać. Widownia po raz kolejny wstała, niektórym łzy pojawiły się w oczach grożąc rozmazaniem tuszu do rzęs i wypłynięciem soczewek (mnie na przykład).  Nie zabrakło piosenek z płyty Love, nie zabrakło Opowieści,  Snu, Jenny (przy której bodajże ponownie staliśmy i śpiewaliśmy razem z nią), Zegar też był, cover piosenki Joy Division także. Wokalistka dziękowała wielokrotnie za pojawienie się na tym koncercie, przedstawiła swój zespół i zeszła. Tłum oczywiście wstał, zacząć krzyczeć, skandować E-dy-ta! E-dy-ta!, parę osób ruszyło do wyjścia (…), a ona wróciła, by zagrać Ostatni, czyli moją ukochaną piosenkę jej autorstwa. Tłum stał. Potem Tatuaż, zejście, Madame Bijou, zejście, a na koniec koniec Szał, ponownie! Tłum znowu tańczy, podryguje do rytmu, śpiewa, w jednym słowie – bawi się. I długo po ostatecznym zejściu wokalistki trwa na miejscach wciąż skandując, z nadzieją, że ona wróci – ale po trzech bisach już nie wróciła.

Zaprezentowała nowy utwór – Renovatio, zagrała parę piosenek, których nigdy nie grała na koncercie (Siedem mórz, siedem lądów), dała fanom nadzieję na swój długo oczekiwany powrót. Jej koncert to gratka dla melomanów i przyznam, że nie żałuję, że się wybrałam. Ba, nawet mogę uznać, że to chyba był najlepszy, obok Stingowego, koncert w moim życiu! Atmosfera N I E S A M O W I T A, ludzie w różnym wieku połączeni miłością do artystki, radośni, bawiący się.  Czegoś takiego się nie zapomina. I pomimo że planuję w tym roku jeszcze parę koncertów, to chyba na żadnym (oprócz Iron Maiden) nie będę się tak dobrze bawić jak na tym właśnie!



Co więcej, już koncert Hey  udowodnił, że klub Wytwórnia to aktualnie najlepsze miejsce na koncerty w Łodzi – Atlas Arena jest za duża i ma średnią akustykę, Scenografia jest za mała i niezbyt przygotowana do koncertów, a o Dekompresji krążą niepochlebne opinie, choć tam jeszcze mnie nie było. A co dalej? Może Coma, może Mela Koteluk, czekam na jakieś MTV Unplugged, a tymczasem posłuchajcie trochę Edyty Bartosiewicz i jej bajecznego, nieco zachrypniętego głosu! 

[zdjęcia z gugla]

czwartek, 17 stycznia 2013

Sara Shepard, Pretty Little Liars X Bezlitosne


Nigdy mnie nie znajdziecie. A.
Wspomnienie o Tabicie wciąż prześladuje Emily, Arię, Spencer i Hannę. Tajemniczy nadawca SMS-ów w każdej chwili może zdradzić ich sekret. Dziewczyny jednoczą siły w walce z niewidzialnym wrogie, ale i tak wpadają w zastawiane przez niego pułapki. Czy tym razem prawda wyjdzie na jaw?

Przeczytałam w wakacje część pierwszą, drugą, trzecią, a, resztę przeczytam jak nadarzy się okazja. Spotkałam fankę serii Pretty Little Liars, która natchnęła mnie do oglądania serialu – pokochałam od początku i pomimo, iż często brak logiki goni brak logiki, to kolejne odcinki włączam z ogromną przyjemnością. Słyszałam wcześniej o rozbieżności serialu i książek, dostrzegłam to sama i ku mojemu zaskoczeniu mentalnie jestem związana bardziej z serialem niż z oryginałem! Świeżo po skończeniu drugiej serii PLL zabrałam się za część dziesiątą z nadzieją, że moje braki nie będą przeszkadzać w lekturze. I nie przeszkadzały! Sara Shepard pisze tak, że można sięgnąć po część pierwszą i ostatnią i będzie się kojarzyło poprzednie wydarzenia. Nie zaprzeczę, że przez moment miałam sieczkę w głowie z uwagi na te sześć części ominiętych, a także przez serial (gdzie jest Caleb? Dlaczego Ezra jest taki okropny? Co się stało ze Spencer?) i wniosek mój jest następujący – najpierw książka spaczyła moje spojrzenie na serial, a teraz serial spaczył moje spojrzenie na książkę. Nie polecam czegoś takiego.

Bezlitosne to kolejny wycinek z historii czterech dość pechowych nastolatek, którym nie dane jest prowadzić spokojnego życia. Choć częściowo jest to ich winą, gdyż same pakują się w niezwykłe kłopoty i kuszą los – i swoją paranoją i swoją ignorancją. Zauważyłam także dość często pojawiające się słowa nie oceniaj mnie w różnych odmianach. Nie jestem pewna, czy autorka ma jakąś manię, czy po prostu jest to kluczową częścią fabuły, gdyż przedstawia lęki bohaterek przed prawdą i tym, jak inni je widzą.

Nie jest tajemnicą to, że książki z tej serii czyta się niezwykle szybko – mogą pełnić funkcję rozrywkową, odstresowującą, umilającą ciężką sytuację, odciągającą uwagę od problemów. Od każdego z Was będzie zależeć to, jak chcecie poznawać Rosewood – stopniowo, po kolei, dwutorowo (serial + książki), pobieżnie (jedna część). Zdecydowanie polecam wariant: stopniowo, po kolei, bo jeśli połkniecie wszystkie dostępne tomy w ciągu krótkiego okresu czasu istnieje prawdopodobieństwo kaca książkowego bądź kompletnego znudzenia historią.

Miło było wrócić do papierowego Rosewood. Przewidywałam niezadowolenie z powodu odmienności wydań książkowych od serialu, lecz po pierwszym rozdziale umknęła mi ta myśl i mogłam z radością bawić się razem z A. – dla mnie tożsamość tej/tego psychopaty jest zagadką, choć gratuluję autorce świetnego pomysłu – mimo że idee mogą jej się powoli kończyć, to jednak nadal pisze tak samo lekko, więc czytelniczki będą chętnie sięgać po kolejne odsłony przygód czterech kłamczuch. Moim werdyktem jest 4 – dla niektórych może to być niska ocena, lecz nie mogę stawiać nic wyżej książce bez głębszej treści – jak to zwykle jest z historiami o amerykańskich nastolatkach. Idę oglądać serial. Mam potrzebę dowiedzenia się, co dalej będzie. A tym czasem zachęcam osoby, które lubią tajemnicze, momentami nieco druzgoczące historie z młodzieżą w roli głównej. Z młodzieżą i morderstwem. 

Kłamczuchy | Bez skazy | Doskonałe | Niewiarygodne | Zepsute | Zabójcze | Bez Serca | Pożądane | Uwikłane| Bezlistosne

Dziękuję wydawnictwu Otwarte :)

niedziela, 13 stycznia 2013

Erin Morgenstern, Cyrk nocy


 Witajcie w Le Cirque des Reves: w namiotach w biało-czarne paski czekają was niezwykłe przeżycia, można się tam zgubić w gąszczu chmur, przechadzać po bujnym ogrodzie z lodu i podziwiać, jak wytatuowana kobieta guma wciska się do szklanego pudełka. W tym świecie iluzji rozgrywa się zaciekła rywalizacja – pojedynek dwojga magików, Celii i Marca, których od dzieciństwa szkolili właśnie w tym celu władczy nauczyciele. Rywale nie wiedzą, że w tej grze może być tylko jeden zwycięzca, a cyrk jest areną niecodziennej bitwy, w której bronią jest wyobraźnia. Kiedy zaś Marco i Celia dadzą się ponieść uczuciu, ich mistrzowie zdecydują się na bezwzględną interwencję.

Czytając opisy można dowiedzieć się wystarczająco dużo, aby sięgnąć po daną pozycję. Można też zepsuć sobie radość ze stopniowego odkrywania misteriów danego świata. Równie dobrze można się zniechęcić i stwierdzić: o nie, to nie dla mnie. Lub można się nadziać na zdania, które kompletnie nie oddają akcji i fabuły. Bolesne to nadzianie się. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że Cyrk nocy jest tego doskonałym przykładem, bo wnioskując po opisie Erin Morgenstern pisze o wielkim pojedynku – spodziewamy się bitwy, walki. Kolejne myśl – ach, pewnie iluzjoniści to młodzież, która się w sobie zakocha, kolejne nastoletnie miłostki, jakbyśmy za mało tego na rynku mieli. Błąd.

Najlepsze jest to, że Marco i Celia młodzieżą są tylko przez chwile. Cyrk nocy to opowieść o pojedynku, prawda, ale trwa on dość długo i powoduje wiele nieprzewidzianych wcześniej wydarzeń. Pojedynek ten na dobrą sprawę sięga hen przed akcją opisaną w książce, dotyczy on ojca Celii i nauczyciela Marca, którzy z własnych pobudek nie chcą sami się tym zająć, tylko wystawiają coś na styl ludzkiego mięsa armatniego. I to mięso armatnie ma walczyć między sobą nie pięściami, ale na twory, jedno stworzy to, drugie w odezwie to i  tak dopóki nie zostanie wyłoniony zwycięzca.

Nie jest to na pewno coś dla osób lubujących się w wartkiej akcji. Gra pozorów, gra na drobne kroki, gra na inteligencję, subtelne zmiany – na tym opiera się cyrk. Wielce wyrafinowany, czarno-biały, niesamowity, magiczny, niepowtarzalny. Chciałabym go kiedyś odwiedzić, chciałabym się do niego przenieść, zasmakować, zawitać w Lodowym Ogrodzie, przyjrzeć się pokazom Celii, posłuchać wróżb Isobel, poznać bliźnięta i Tsukiko, intrygującą postać, za którą snuje się cień przeszłości. Nie do wiary, ale ponownie się zakochałam, tym razem w Le Cirque des Reves, w tamtejszej atmosferze.

Pojedynek pojedynkiem, może i to on jest filarem akcji, ale autorka zastanawia się nad istotą czasu i przyszłości, nad tym, co nadal dla ludzkości jest tajemnicą i pewnie na zawsze nią pozostanie. Tworzy tak barwną opowieść, nie gubi się w przestrzeni, którą wykreowała – opisy cyrku i dwutorowa akcja są trudne do utrzymania na poziomie. Wątków jest wiele, wszystkie łączone są przez namioty w czarno-białe paski.  Co wzbudziło moje zadziwienie – tej książki nie da się czytać szybko. Po prostu nie da się i już. Nie można wyprzedzić wydarzeń, trzeba wszystko samemu odczuć i odkryć, zobaczyć i doświadczyć, tempo narzucone jest nam z góry. Dla mnie to nowość, niewielu autorów zatrzymywało mnie słowami i kazało się dokładnie wczytywać. Erin Morgenstern powiększyła to grono.

Z przyczyn losowych nie mogłam czytać książki jednego dnia, trzeba było przerywać, ale nawet odchodząc wciąż miałam ją w głowie. Czaiła się za rogiem krzycząc – wracaj i czytaj! Przypominała mi trochę Wróżbiarzy Libby Bray, może przez to, że rozgrywa się w podobnym okresie. I jest w niej podobna magia i magnetyzm. Głupotą z mojej strony byłoby, gdyby ten tekst nie był istną pieśnią pochwalną, gdyż Cyrk nocy to świetna powieść opowiadająca o trudnej miłości i o niepowtarzalnych osobowościach upchniętych razem przy pracy nad i w cyrku. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! Zachęcam bardzo, bardzo, bardzo! Szóstka może o tym doskonale świadczyć! Nie ma to jak na nowy rok przeczytać sobie coś fantastycznego, mam nadzieję, że cały 2013 będzie obfitował w takie lektury.

piątek, 11 stycznia 2013

C. S. Friedman, Uczta Dusz



Magowie skrywają mroczny sekret. Czerpią moc z dusz ludzi, wykradając im życiową energię. Do tajemnicy dopuszczani są tylko mężczyźni, kobiety mogą być jedynie czarownicami – korzystając z ognia władnej duszy, każde użycie magii okupują skróceniem życia. odwieczny porządek zburzy Kamala, młoda kobieta, która poznała sekret magów i jako pierwsza chce zostać Magistrem. Ci jednak woleliby ujrzeć ją martwą, niż przyjąć w swoje szeregi. Tymczasem na północy budzi się dawno zapomniane zło, gotowe znów zagrozić krainie ludzi.

Dobra fantastyka to gruba fantastyka. Za każdym razem wychodzę z tego założenia. Lecz gruba to pojecie względne. Dla każdego może znaczyć inną objętość, dla mnie to powyżej czterystu, pięciuset stron. Jeśli powieść ma dwieście stron to ciężko jest autorowi wprowadzić potrzebne opisy lokacji, bohaterów, zgrabnie poprowadzić akcję i ją rozwinąć w satysfakcjonujący sposób. Uczta Dusz ma sześćset stron. I to nadal na swój sposób za mało.

Według opisu główną bohaterką jest Kamala. Nie. Trudno jest wybrać jednego głównego bohatera, gdyż różnorodne wątki wzajemnie się przeplatają, lecz żaden z nich nie przeważa. Mamy Andovana, księcia, który upozorował swą śmierć, by odkryć, co lub kto go wyniszcza; mamy Gwynofar, żonę króla, która toczy swoją własną wojnę z mężem i jego nowym Magistrem; mamy Sidreę, Królową Wiedźmę, która stara się oszukać przeznaczenie; mamy Colivara, sprytnego Magistra, który prowadzi tajemniczą grę. A do tego jeszcze wiele innych postaci, których drobne czyny wpływają na los innych, postaci, które nieświadome są swojej roli odgrywanej w teatrze – świecie.

Anne Bishop kobiety przedstawiła jako te silniejsze, bardziej uprzywilejowane. Celia S. Friedman wybrała inną drogę – u niej to mężczyźni mają prawo czerpać z dusz innych i zyskać nieśmiertelność, a kobiety sprowadzają same na siebie śmierć. Biorąc pod uwagę historię całego świata, Uczta Dusz to opis innego wymiaru, który być może gdzieś istnieje. Realia są te same, różnią się tylko szczegółami. Idea czerpania mocy z esencji życiowej to coś świetnego. Zachwyciła mnie i nie tylko mnie, przecież pierwsza część cyklu o Magistrach jest wychwalana przez większość czytelników. Dodatkowo, wydawać by się mogło, że to dawno zapomniane zło będzie czymś absurdalnym, bądź pojawi się znikąd bez wytłumaczenia czym naprawdę jest – tylko przyspieszy akcję. W tym przypadku udało się autorce utrzymać jednostajnie przyspieszające tempo, ale wątki nie były w tym pędzie pomijane czy spłycane.

 Przez moment miałam wrażenie, że czytam, ale jednak jestem gdzieś obok, nie wchodzę w historię, lecz egzystuję jako obserwator. Na początku nie mogłam się wciągać, w czasie lektury słuchałam muzyki i to ona była bardziej interesująca niż książka. Silna wola może zdziałać wiele i nie dałam się zagiąć wszystkim odwracaczom uwagi. Uczta Dusz to idealna pozycja dla osób, które nie lubią dłużących się powieści (te sześćset stron mija ekspresowo), oczekują dobrego stylu pisania i naprawdę ciekawej historii. O tak doskonale przedstawionych konsekwencjach władzy można czytać wciąż i wciąż.  Będzie piątka i z nadzieją na jeszcze lepsze wstrząsanie moimi emocjami sięgam po część drugą – Skrzydła Gniewu, która poczekuje na mojej półce.

Dziękuję wydawnictwu Prószyński za egzemplarz! : )


środa, 9 stycznia 2013

Pearl Jam, Ten [płytowo]


Fakt, że w moim domostwie płyt jest od groma przyswoiłam dość dawno temu. W przypływie szaleństwa zabrałam z rodzicielskich półek wszystko, co zapowiadało się nieźle i powróciłam do siebie z pełną paletą różnorodności – od pięknego wydania płyt The Eagles przez The Beatles Live at the BBC do Enyi. Pogrzebałam je i zapomniałam – jak to Kate Bush śpiewała w Cloudbusting. Jakiś czas temu na YouTube w proponowanych wyskoczyła mi piosenka. Black. Pearl Jam. Kliknęłam play z nadzieją, że to będzie coś ciekawego. Tak oto poznałam Pearl Jam.

Od tego momentu minął tydzień. Doszłam do wniosku, że mam ochotę na coś nowego, więc sięgnęłam do zakątka zbiorowiska płytowego i wyciągnęłam stertę do przesłuchania. Na jej czele – Ten, debiut Pearl Jam z 1991 roku. Szybkie spojrzenie na okładkę, o!, jest tam Black! Chlust do odtwarzacza i od razu na numer 5. Uwielbiam ten utwór. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że to chyba najlepszy z całej płyty. Ballada o miłości w grunge’owym stylu, niby co chwila się na taką trafi, ale od tej piosenki zaczęła się moja przygoda z zespołem, dzięki niej pokochałam głos Veddera. Mogę jej słuchać wciąż i wciąż, a tu ani śladu znużenia i monotonii, cały czas odkrywam w niej coś nowego. A dodatkowo liryczny tekst – I know someday you’ll have a beautiful life, I know you’ll be a sun in somebody else’s sky, but why, why, why can’t it be, cant’ it be mine? Jest dużo takich cytatów, które można by wypisywać, ale jakoś tak się stało, ze Black weszło mi do umysłu i trafiło na listę moich ukochanych utworów, zaraz obok Stairway to Heaven, Wish You Were Here, High Hopes, Brothers in Arms czy Rainmakera.

Ale Ten to nie tylko Black. Ten to ogółem dziwna płyta. A skoro grunge, to porusza dziwne tematy. Ciocia wikipedia twierdzi, że tematem przewodnim krążka jest śmierć i seryjni mordercy, dodatkowo też elementy biograficzne wokalisty. Serwuje nam krótką opisowość niektórych otworów, czym one są, co, jak, gdzie, dlaczego. Jeżeli ktoś chce, to niech sobie pogrzebie i poczyta, gdyż historia całej jedenastki jest ciekawa i być może poruszająca. Taki Jeremy na przykład. Niby zwykły utwór, ale jednak opowiada o chłopcu, który zastrzelił się na oczach całej klasy.

Powinnam pochwalić jeszcze Alive, Porch, Even flow, nie, nie, stop. Cała płyta jest świetna. Cała! Caluteńka! Może i najbardziej pokochałam Black, może i to Jeremy’ego przypomniałam sobie po paru latach, może i przy Porch chce się mi skakać, może i przy Alive śpiewać, ale cała godzina z hakiem to świetny materiał! I doceniony! Pearl Jam jako jeden z Wielkiej Czwórki z Seattle! Jeden z lepszych grunge’owych zespołów tuż obok Nirvany! I może niektórzy będą chcieli mnie za te słowa wyrzucić przez okno, ale to Ten bardziej do mnie trafiło niż Nevermind. W tamtą płytę jakoś nie mogę się wsłuchać, ta natomiast wciągnęła mnie od pierwszych dźwięków.

I jest to kolejny LP, który doskonale funkcjonuje jako całokształt. Utwory dopasowane, powoli wprowadzają w nastrój smutku i lekkiego przerażenia, nieco zachrypły głos Veddera komponuje się z najpierw wolnymi gitarami, by potem zacząć rzucać słuchaczem, że aż chce mu się wyładować swoją energię. Niektóre numery dają kopa, inne uspokajają, jestem zachwycona! To znak, że powinnam dalej grzebać w magicznej półce płytowej! I w latach ’80 i ’90, bo wyjdzie to mnie i mojemu gustowi na dobre. 5+. Na stanie mam z dziesięć płyt Dire Straits… życie jest za krótkie, skoro jest tyle wspaniałej muzyki na świecie! I książek też…

~*~
Premiera jutro, a w empiku już jest!
Coming soon:
*planuję pewien tekst o pewnym magicznym urządzeniu, które dostałam na gwiazdkę*
*Skunk Anansie, Black Traffic*
*relacja z nadchodzącego koncertu Edyty Bartosiewicz*
*C. S. Friedman, Uczta Dusz*

piątek, 4 stycznia 2013

Zakochana złośnica (1999), reż. Gil Junger [filmowo]




Akcja toczy się w prowincjonalnym mieście, wśród uczniów szkoły średniej. Rozwiedziony ojciec narzuca swym dwóm nastoletnim córkom surowe reguły. W myśl jednej z nich młodsza córka może rozglądać się za chłopakiem dopiero wtedy, gdy jej starsza siostra pozna swojego. Problem w tym, że o ile młodsza z sióstr jest pełna uroku i cieszy się popularnością wśród rówieśników, o tyle starsza uchodzi powszechnie za niepospolitą złośnicę. Dwaj uczniowie knują intrygę, by pozyskać ich względy.

Jak nadeszła faza fantastyczna, o której wspominałam tu, tak odeszła po obejrzeniu Władcy Pierścieni i Hobbita. I teraz przyszła inna faza, taka bardziej romantyczna, na ładne historie miłosne plus życie nastolatków dookoła świata. To już kiedyś było, jakoś w wakacje, a teraz faza ta przypomniała sobie o mnie nie tyle, co przez Pretty Little Liars (kończę pierwszy sezon!), a przez Zakochaną Złośnicę, bardziej nowoczesną wersję Shakespeare’owskiego Poskromienia Złośnicy.

Koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, dziewczyna z grymasem na twarzy, której postać jest niezwykła. Kat to zawzięta feministka, nie bojąca się uderzyć kogoś słowem lub inną rzeczą, która śmiało wygłasza własne poglądy i interesuje się światem i literaturą. I muzyką indie rock – trochę taka dzisiejsza młoda gniewna, lecz widać, że nie buntuje się tak powierzchownie, jak to niektórzy mają w zwyczaju. Nawet zastanawiałabym się, czy to aby na pewno jest taki typowy bunt bunt, czy może ona po prostu urodziła się w świecie dla siebie nieodpowiednim, gdzie dziewczęta to puste istoty piszczące na widok chłopaka, które cały czas wolny poświęcają na babskie rozmowy typu: moda, chłopaki, moda, chłopaki, moda, omg, jaka ta moja siostra jest okropna. I to właśnie od Kat zależy, czy jej siostra będzie mogła się umawiać. Sprawa nie jest tak prosta, na jaką wygląda, ale wątek Kat i Patricka to jeden z ładniejszych romansów filmowych. Dwoje ludzi połączonych przez intrygę, dwoje ludzi innych, dwoje ludzi odchodzących od norm wyznaczanych przez społeczeństwo. Dodatkowo pojawia się problem nadgorliwego rodzica (w tym wypadku ojca Kat i Bianki), który po odejściu żony nie radzi sobie za dobrze z wychowywaniem córek, tworzy absurdalne zasady, by je chronić (córki, nie zasady).

Chwalimy Julię Stiles za rolę Kat, jej mina wiecznie niezadowolonej to mistrzostwo! Dalej chwalimy Heatha Ledgera, którego pokochałam za oscarową rolę Jokera, lecz teraz pokazał się trochę z innej strony, bardziej subtelnie, a nie jak psychopata. Cały czas wraca do mnie smutek z powodu jego śmierci, bo nikt nie zaprzeczy, że on nie miał talentu. Postać Patricka Verony, w którą się wcielił, jest uwielbiana przez nastolatki na całym świecie, może przez to, że pod maską niebezpiecznego ucznia skrywał osobę delikatną? Dziewczyny lubią złych chłopców i emo – uświadomiłam sobie to po obejrzeniu najlepszej parodii anime NarutoNaruto Abridged i w tym wypadku doskonale się to sprawdza.

Wnioski po filmie – więcej Heatha Ledgera; dajcie mi własnego Heatha Ledgera + Stany Zjednoczone to dziwny kraj. Przejaskrawiony podział uczniów doskonale to pokazuje, są pięknisie, są kujony, są kowboje i Ci, co udają rasta (te dwie ostatnie grupy mnie rozbawiły). Podział na kasty, liczy się ile kto ma kasy, jak jest popularny, a z zasady im bardziej popularny, tym bardziej próżny. Ci mniej ważni z boku przyglądają się popularnym, chcąc być takimi samymi. Kat wyłamuje się z tego schematu, Patrick też, ale Bianca, siostra Kat, tkwi w samym środku. O, zapomniałam wspomnieć o młodym Josephie Gordon-Levicie, w Incepcji grał świetnie, ale jako nastolatka też się przyjemnie go ogląda (on i jego filmowe pomysły były sooo kawaii!)

To sum up, jestem zachwycona! I potrzebuję więcej takich pociesznych filmów, które z miejsca poprawiają humor i sprawiają, że w czasie oglądania człowiek się szczerzy do ekranu, tak jakoś bez powodu. Ścierają się w nim kompletne przeciwieństwa, niektóre sytuacje są przerysowane, ale doskonale dopełniają akcję. Stawiam 5 i zachęcam wszystkich, którzy pragną ciepłej historii na wieczór, przy której mogą płakać i się śmiać, a nie będzie to kompletny zapychacz czasu, bo i wynieść coś można z niego. O, i można cofnąć się trochę w czasie (trochę – o minimum dziesięć lat) i powspominać, jak się wtedy żyło, co było na topie. Właśnie! Muzyka była genialna! A żeby podsumować film w jednym zdaniu – świetna historia o amerykańskich nastolatkach okraszona dużą dawką humoru i nastroju z końca dwudziestego wieku.  Chcę więcej-!

wtorek, 1 stycznia 2013

Podsumowanie roku 2012

Badum-badum, chwila, parę sekund, a tu trzeba zmieniać kalendarze, wszyscy kicają w moim kierunki z życzeniami zdrowia, szczęścia, pomyślności; dźwięk konferansjera w telewizji krzyczącego, że to już nowy rok, fajerwerki, confetti, piski, ściskanie się, jak co roku. I ponownie coś się kończy, coś się zaczyna, można spróbować inaczej rozegrać parę spraw, zmienić coś w swoim życiu, nowy rok = nowe szanse. 

KSIĄŻKOWO:
Według moich najlepszych obliczeń, przeczytałam circa 170 książek. Nie mam pojęcia, jaki był wynik w zeszłym roku, gdyż po prostu nie liczyłam. Teraz mam taktyczny zeszycik, w którym sobie zapisuję przeczytane i kupione tomy, sasasa. Właśnie! Książki kupione! Na początku roku szalałam, ale potem, biorąc pod uwagę ilość zalegających na półkach biedactw, starałam się ograniczać, dwa miesiące nie kupowałam, teraz też staram się kupować tylko jak bardzo bardzo potrzebuję. Na różne sposoby trafiło do mnie w tym roku 182 powieści różnorodnych plus paręnaście mang, dzięki czemu ogólna liczba książek w mojej biblioteczce to 443. Miejsce powoli się kończy, pomysły na ustawianie też, ale zaczęłam pozbywać się książek kompletnie niepotrzebnych (mam w zanadrzu jeszcze około dwustu książek w spadku po rodzicielu, więc problemy z miejscem nie kończą się poza moim pokojem). Odkryłam paru fantastycznych autorów (Murakami i Mitchell), paru niefantastycznych (Houck, Hocking, Estep, Creagh, Miles), poznałam paręnaście świetnych książek (1Q84, Atlas Chmur, Metro 2033, Córka dymu i kości, Wróżbiarze, Grillbar Galaktyka, Zemsta najlepiej smakuje na zimno, Cienie na Księżycu, Zieleń Szmaragdu, The Iron Queen, Dziewczyny w podróży) i parę beznadziejnych (Nevermore, Córka żywiołu, Klątwa tygrysa, Furie, Przywrócona, Demony. Pokusa), wypociłam 81 tekstów o książkach. Wynik niezły, choć w 2011 było lepiej (to pewnie przez to, że w wakacje miałam kryzys czytelniczy).

>Plany na przyszły rok - przeczytać więcej książek niż w tym roku (chociażby o jedną), napisać 100 tekstów, jeszcze mniej kupować, zabrać się za to, co mi zalega, nie odkładać książek do recenzji na później (moja zmora, ale jeszcze nikt mnie za to nie zjadł).

MUZYCZNIE:
Odnalazłam swoją miłość number 1, czyli muzykę, nakupiłam masę płyt, poznałam wielu nowych wykonawców (i się w nich zakochałam...), pośpiewałam trochę, posiedziałam na YouTube, pobrzdąkałam na gitarze (umiem Yesterday Beatlesów!). Z wykonawców poznanych w tym roku - Bat for Lashes (podziękowania dla pewnej niewiasty, która pewnie wie, że to o nią chodzi), Ed Sheeran (nie ma to jak wspólne fazy, kierowane to do innej niewiasty, ona też powinna kojarzyć, że mam na myśli ją), Birdy, HEY, Julia Marcell, Pink Floyd, Bullet for my Valentine. Plebiscyt na najlepszą płytę do twardy klocek lego do nadepnięcia, dlatego też wymienię parę takich - The Haunted Man [Bat for Lashes]; Do Rycerzy, do Szlachty, doo Mieszczan [HEY]; + [Ed Sheeran]; Dead silence [Billy Talent]; Electra Heart [Marina & the Diamonds]. Rozczarowań też było parę, dobrymi przykładami będą krążki: Living Things [Linkin Park], Na krawędzi [Jula], 18 months [Calvin Harris]. Do tego byłam na paru koncertach i szykuję się na kolejne. Odwiedzone : Wilki [maj, Łódź], Julia Marcell [październik, Łódź], Sting [listopad, Łódź], HEY [grudzień, Łódź]. A w planach - Edyta Bartosiewicz [styczeń, Łódź] i Iron Maiden [lipiec, Łódź]. Chciałabym się także wybrać na Ellie Goulding i Billy Talent, ale sądzę, iż nie będzie mi to dane.

>Plany na przyszły rok - dotrwać do koncertu Iron Maiden, świetnie się bawić, wynaleźć paru ciekawych wykonawców, słuchać starszej muzyki, nie kupować tylu płyt, zrobić i utrzymać porządek w iTunes.

SERIALOWO:
Przełamałam się w wakacje na seriale! Poszło kosztem anime (wybaczcie, wybaczcie Natsu, Luffy, Erza), niestety ;______;. Obejrzałam i pokochałam pierwszy sezon Gry o Tron, do tego dwa pierwsze sezony Plotkary, pięć sezonów The Big Bang Theory, trochę Dr House'a i The Vampire Diares, a aktualnie zaczynam swoją przygodę z Pretty Little Liars.

>Plany na przyszły rok - skończyć piąty sezon tBBT, zacząć How I Meet Your Mother i Sherlocka, nadrobić GoT, Plotkarę i Dr Housa.

To tyle~ Dobrego roku życzę! Pełnego warzyw, jakie kochacie, owoców także, muzyki, książek, filmów, seriali, ludzi dla Was ważnych, o, zdrowia też!

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...