czwartek, 29 listopada 2012

Szepty [2011], reż. Nick Murphy


Internatem dla chłopców z najbogatszych sfer w Rockford wstrząsa tajemnicza śmierć jednego z nich. Wszelkie racjonalne próby wyjaśnienia tej tragedii zawodzą. Do szkoły zostaje wezwana Florence Cathcart, która zajmuje się demaskowaniem fałszywych spirytystów. Testy, które zacznie przeprowadzać, wymkną jej się spod kontroli. To, co zdarzy się później, sprawi że dziewczyna (kobieta chyba…) nie będzie mogła już tego miejsca odejść… (ach ten tajemniczy opis)


O filmie Inni z roku 2001 można rozprawiać ciągle. Zaskakujący, nieco przerażający, zasiewający strach i niepokój w sercu. Wykorzystuje motyw znanym wielu. Duchy. I nieprzewidywalne zakończenie. Podobne było już w wielu filmach, ale dopiero tamto wywarło na mnie ogromne wrażenie. Takie, że jak już skończyłam projekcję, nie mogłam otworzyć ust i konstruktywnie skomentować, bo powtarzałam jedynie, że było fantastycznie. Zabrakło mi słów. A Szepty po raz pierwszy obejrzałam w wakacje. Zapowiadało się nieźle, miało przypominać Innych. Obejrzałam wtedy ten film, nawet przypadł mi do gustu. Minęło parę miesięcy, a ja dostałam szansę, aby obejrzeć znowu. To obejrzałam. I co zadziwiające, za drugim razem bardziej przeżywałam. I za drugim razem oglądało się lepiej. I film mnie zachwycił…

Pomimo jakiś tam drobnych usterek. Bo takie usterki zauważy wprawne oko osoby, która na krytyce filmów się zna. Ale mnie, człowiekowi z ,,plebsu” bardzo się podobało. Od czasu do czasu się zastanawiałam co się dzieje, dlaczego się dzieje, jednakże w przypadku większości obrazów tak mam. Zafascynował mnie nastrój. Lokacje są wprost przepiękne i zapierające dech w piersiach. Doskonale dopasowane do fabuły dopełniają historię, a także przyciągają wzrok i uwagę widza. Skupiają ją na sobie, ale nie tak mocno, by kompletnie wyłączyć się z tego, co się dzieje w trakcie filmu.

Co więcej, brytyjscy aktorzy! I brytyjski akcent! I Londyn w pierwszej połowie XX w! Cudo! Realizm na poziomie, nie wyskakuje jakiś aktor w trampkach na przykład, czy w jakimś innym stroju kompletnie nie pasującym do epoki. W przypadku Szeptów włożono dużo pracy w jak najlepsze dostosowanie scenografii, urzeczywistnienie jej. Tylko znawca, lub osoba bardzo obyta mogłaby zgłaszać jakieś uwagi, bo zwykły człowiek, nie interesujący się okresem przed/międzywojennym nie będzie w stanie stwierdzić, że ktoś się pomylił, nieznacznie, ale pomylił w przypadku jakiegoś szczegółu.

I teraz najważniejszy punkt… Nie oczekujcie latających mózgów, krwi spływającej po ścianie, części ciała rozrzuconych po podłodze. Szepty to, po pierwsze, horror psychologiczny. A po drugie, to nie duchy grają główną rolę. Mają one na celu bardziej sugestywne pokazanie istoty samotności, która powoli wyjada od środka. Bo jej korzeń najczęściej znajduje się w umyśle, a nie gdzieś na zewnątrz. Duchy pomagają widzowi zrozumieć główną problematykę. I sprawiają, że nie jest ona wyłożona od tak sobie. ,,O, jej, Szepty, kolejne badziewie coś o duchach”. Nie. Nie kolejne BADZIEWNE coś. To DOBRE coś. A duchy to drugoplanówka, pamiętajcie o tym, jeśli będziecie zapoznawać się z filmem.

Zakończenie to czysty troll. W tym momencie powinien lecieć podkład muzyczny w postaci Pana Trololo. Interpretacja ostatnich minut filmu to rzecz indywidualna, każdy widzi to jak chce. Oglądałam ze znajomą i każda z nas miała inny pogląd na sprawę. Nieczęstym jest takie zakończenie, nieprawdaż? Takie… niejednoznaczne. I mam ochotę obejrzeć jeszcze raz. Tak jakoś… po głowie mi to chodzi. Odczuwam taką wewnętrzną potrzebę, może przez ciekawe pokazanie demonów umysłu. A może przez to, że w nieokreślony sposób historia ta jest mi bliska. I mnie poruszyła. I polecam. I zachęcam. I 4+. I nadużywam rozpoczęcia zdania od i

The Awakening/Szepty/Nick Murphy/2011

niedziela, 25 listopada 2012

Dee Shulman, Gorączka [Premiera 28.11.2012]


RECENZJA PRZEDPREMIEROWA
Ewa jest niepokorna. Nie potrafi znaleźć sobie miejsca w zwykłej szkole. Kiedy zostaje wyrzucona z kolejnej placówki, trafia do St. Magdalene’s – szkoły dla wybitnie uzdolnionej młodzieży. Po zajęciach w laboratorium przez nadmierną ciekawość, niezaspokojony głód wiedzy i sekundę nieostrożności Ewa zostaje zaatakowana przez tajemniczy wirus wywołujący groźną gorączkę. Umiera, ale po kilku minutach wraca do życia. wkrótce w szkole pojawia się tajemniczy Sethos Leontis, przystojny i mroczny nowy uczeń. To nieustraszony rzymski gladiator z II wieku naszej ery, który próbując rozwiązać zagadkę śmiertelnego wirusa, przeniósł się w czasie do współczesności. W dziewczynie Sethos rozpoznaje swoją ukochaną Livię, zamordowaną prawie dwa tysiące lat temu wcześniej. Ewa jednak go nie pamięta…

Ojojoj! Szkoła dla wybitnie uzdolnionej młodzieży! Niepokorna bohaterka! Przystojny i mroczny nowy uczeń. Noż nie wierzę! Znowu! Ostatni punkt, czyli mroczny nowy uczeń to podstawa. A raczej mroczny, bo czasem to osobnik już trochę uczęszczał do danej szkoły. Ale jest mroczny. Chowa się za płotami, wysyła głównej bohaterce groźne spojrzenia, biega ze swoją paczką, jest pewny siebie i niezagubiony i kopie ludzi za szkołą. A, nie, to nie to. Tym razem uczeń mrocznym jest tylko w opisie. Bo w książce już nie tak bardzo.

Główna bohaterka, czyli Ewa, nie jest aż tak niepokorna. Szczypta zagubienia, kubek jakiś dziwnych mocy (…), łyżka nieostrożności i bach! Ewa dostała wirusem! A potem odżyła! A Sethos też dostał wirusem! I on też odżył! I podróże w czasie! I jakiś psychopata! I tajemniczy doktor! I zazdrosna koleżanka! I świat gladiatorów! I reinkarnacja! I świat równoległy! I wianuszek adoratorów! I zespół muzyczny! I kółko teatralne! I akademik dla wybitnych nastolatków! To i może jeszcze wampiry! Wilkołaki! Czarownice! Więcej psychopatów! Duchy! A, nie, to znowu nie to. Choć nie zdziwiłabym się, gdyby wyskoczył w pewnym momencie jakiś wampiroczarownicoduchołak. Psychopata oczywiście.

Tak. Autorka, czyli Dee Shulman poszalała. I połączyła masę wątków w kupę. I trochę średnio jej to wyszło, ku mojemu niezadowoleniu. Przecież taki dobry pomysł, świat gladiatorów! Tylko jak łatwo można to skopać, przez zbyt małe zagłębienie się w temat. Były elementy łacińskie, był dom rzymski, były Togi, ale to jednak za mało! Ja chcę więcej! Nastrój Londinum w tamtych czasach! Albo jakąś namiastkę chociaż! To samo tyczy się szkoły, St. Magdalene’s. Brakowało mi obrazowości. Czegoś, co by sprawiło, że dla nas takie miejsce by istniało. Bo Hoghwart jakoś istnieje, w naszych umysłach. A St. Magdalene’s niestety nie.

Mogłabym się przyczepić jeszcze do wątku miłosnego, ale dam już spokój, bo zacznę zaprzeczać samej sobie. I ponownie dochodzimy do momentu, kiedy poprzez niedopracowanie autorka zniszczyła niezłą fabułę. Zniszczyła, ale i tak się dobrze czyta. Ekspresowo. Choć (tak, tak, powtarzam się) magii znowu mi brakowało. Szukam w książkach czegoś, co porwie moje serce od samego początku i potem zostawi w nim pustkę, ale Gorączka nie należy do takich powieści. I teraz Was zaskoczę, bo postawię 4-. Jestem trochę spaczona psychicznie przez anime, dlatego w książkach dobrych nieustannie doszukuję się błędów i wciąż czekam na coraz to nowe, po których zostanę w takim stanie, w jakim zostawił mnie Haruki Murakami po 1Q84. Albo w jakim zostawi mnie pewnie David Mitchell po Atlasie Chmur.

czwartek, 22 listopada 2012

Sting, 21.11.2012, Łódź [Back to Bass Tour]


Kiedyś nie sądziłam, że wybiorę się na koncert Stinga. Nie chodzi o to, że go nie lubię, ale po prostu mało grzebałam w jego twórczości. W pewnym momencie, wyszukując ciekawych muzycznych nowinek natrafiłam na wiadomość, iż w łódzkiej Atlas Arenie wystąpi Sting, a dwa dni po nim formacja Muse. Iść, czy nie iść… Na jeden, czy na dwa? Wygrał Sting. I to nawet lepiej, bo koncert Muse bodajże odwołano. Mam miesiąc czasu na chociaż pobieżne przypomnienie sobie jego największych przebojów.

Tydzień przed Wielkim Dniem – nawiedzona zostaję przez dziwną ekscytację. To zaczynam wyszukiwać jego randomowe piosenki i się z nimi lepiej poznawać. Englishman in New York, Desert Rose czy Roxanne – to huczało w moich głośnikach. Dzień przed – ostatnie przesłuchanie ukochanych Fields of Gold. Dwie godziny przed - o! Już otworzyli wejście! Ciekawe, ile tam jest osób. Godzina przed – o, jeszcze godzina. E, wcale nie ma tłumów. O, jaka ładna, kusząca barierka! Przycupnę sobie. 20:00 – gdzie jest Sting?! Tłum szaleje. Fale na trybunach. Krzyki. Gwizdy. Siedem minut później – o, co oni tak krzyczą? Czyżby Sting? O! Sting! Nic nie widzę…

Tak. Właśnie. Nic nie widziałam. Przed połowę pierwszej piosenki. Bo potem wycwaniłam się i dokonałam emigracji na koniec płyty. A tam, luźno, luz, blues i orzeszki, można popląsać, jeśli ktoś tego pragnie, można pośpiewać, nikt na nikogo nie wpada. Atmosfera z tyłu była boska! Gwiazda wieczoru zaczęła If I Ever Lose My Faith In You.  To już był początek procesu zdzierania gardła. Piosenkę zakończono gromkimi brawami wielotysięcznej widowni (nie żartuję! Ludzi od *ykhym*, a jeszcze na płytę trochę by się ich zmieściło). I potem, tak trochę znienacka, Englishman in New York. I radość na mojej twarzy. Śpiewamy razem ze Stingiem refren, każdy w miarę swoich możliwości (czyt. na tyle, ile kojarzył tekst). I potem powoli ilość piosenek zlała się w jedno. Gdzieś przy czternastej straciłam rachubę. A zagrał ich około dwudziestu.
Taaakie tłumy!

Dwadzieścia piosenek. Dwie godziny głośnej muzyki. Ból kolan. Ale to nie ważne. Warto było poświęcić pieniądze na DROGIE bilety. Warto, ale bilety mogły być tańsze. Jednakże, koncert Stinga to duże wydarzenie. I trochę czasu minie, zanim kolejna gwiazda jego formatu do Łodzi przybędzie. Wracając do samego koncertu – jaki on ma mocny głos! I ten koncert to było mistrzostwo! Na Message in the Bottle coś we mnie dźgnęło. Na Fields of Gold, mojej najukochańszej piosence łzy zaczęły tak niepozornie lecieć. Pary ruszyły do wolnego tańca.  Na Shape of My Heart też można płakać, bo to kolejny wzruszający utwór. Wykonanie Roxanne i czerwone światła – tego nie da się opisać słowami. Cała widownia, zgodnie, na prośbę, śpiewała razem z nim. I cała widownia pewnie nie zapomni tego do końca życia.

Co więcej, po parunastu piosenkach, kiedy to wokalista i jego zespół stoczyli się ze sceny, część ludzi zaczęła wychodzić. To był błąd. Reszta, ta co została, of course zaczęła krzyczeć. I Sting wrócił. Razem z Desert Rose. Potem dał nam to, co każdy powinien kojarzyć – Every Breath You Take. I znowu zszedł. I ludzie znowu ruszyli do wyjść. A Sting ponownie wraca i ponownie gra …

Ponarzekać mogę trochę na organizację w Arenie, na utrudnienia na parkingach, na ścisk na ulicach, na słabe oznakowania. Ale sam występ to cudo. Wzruszające Fields of Gold, End of the Game, energiczne Roxanne, świetny głos Stinga, dobry dobór utworów, niezły zespół. Właśnie dlatego uwielbiam koncerty. Emocje są zawsze świetne… To uczucie, kiedy widzisz wykonawcę, którego lubisz na żywo. Kiedy możesz z nim zaśpiewać… I jak tak wczoraj pomyślałam, że to już koniec, że czas już wyjść, to mi się smutno zrobiło. Na pewno nie zapomnę tego dnia. I mogę powoli tworzyć listę koncertowych marzeń. Kiedyś spełnię je wszystkie!

[Zdjęcia z Gugla]

środa, 21 listopada 2012

HEY, Do Rycerzy, do Szlachty, doo Mieszczan


Z HEY nigdy nie miałam zbyt dużej styczności. Serio. Znałam List, znałam Kto tam? Kto jest w środku?, znałam Moja i Twoja nadzieja. I na tym moja znajomość z zespołem się kończyła. Pewien listopadowy czwartek – siedzę sobie i słucham ESKArock. Aż tu nagle… Piosenka. Ładna. Taka w moim typie. Tajemnicza. Wejściówka ma w sobie niezaprzeczalną magię. Głos podobny do Meli Koteluk. Nie skojarzyłam, że to HEY. A to HEY! I ich pierwszy singiel, z nowiutkiej, nieśmiganej płytki… Do Rycerzy, do Szlachty, doo Mieszczan. Nie, nie będę męczyć na youtube tylko tej jednej piosenki. Nie. Tym bardziej, że mam aplauz ze strony rodzicielki, której przeważnie muzyka słuchana przeze mnie się nie podoba. To jazda. Do sklepu. Kupić płytę.

I zaczynamy słuchać. Wita spokojna, stonowana Wieliczka, niezbyt przypominająca poprzednie utwory HEY, przynajmniej te, które znam (…). A jako że artysta powinien się rozwijać, to OK, poszli w inną stronę, może dobrze im wyjdzie. Może, ale nie musi. Ile ja się nanarzekałam na nową płytę Linkin Park na przykład.. Ale nie, HEY początkiem płyty już powoli zaczynają mnie zdobywać… Oprócz Wieliczki na uwagę zasługują także- Wilk vs. Kot, Lot pszczoły nad tymiankiem , czyli dziwny tytuł, dziwna treść, ogółem dziwna piosenka. Ale ile przecież można ukryć w pozornie prostych słowach: I żeby tylko nie dać zmiażdżyć się Kolosom, Gorgonom nie dać się wzrokiem obrócić w kamień.  Kasia Nosowska pisze bardzo, ale to bardzo liryczne teksty, pełne metafor, peryfraz i niedopowiedzeń, które można interpretować na różne sposoby. Rzadką sztuką wykonaną przez nią jest to, iż, uwaga, uwaga, każdy w słowach może dostrzec coś innego!

Aranżacje niby nieskomplikowane, bo klawisze, gitary (prześwietne, zapadają w pamięć), dzwonki, ale nie można, po prostu nie można zapomnieć o tym, że w muzyce HEY ważnym, a może nawet i najważniejszym instrumentem jest głos wokalistki! Nieco zachrypnięty tembr doskonale nadaje się do wyśpiewania zwykłych słów, które razem tworzą arcydzieło. Choć ta płyta arcydziełem nie jest. Jest 5(!!!) zniewalających piosenek, ale jest też parę przyjemnych dla ucha, jednakże nie wpadających głęboko do serca – np. Lilia, kula i cyrkiel. Może to i jeszcze nie czas na ten utwór, przynajmniej w moim przypadku. Może go niedługo pokocham, tak bez powodu…

Jestem płytą zaskoczona. Naprawdę zaskoczona! I zakochana, tak, o!, to też! Zakochana w tytułowym utworze. Jest piękny. Melancholijny. Niepokojący. Jest doskonałą kwintesencją całej płyty. Ma przekaz. Jest czymś, z czym powinniśmy kojarzyć Polską muzykę.  A niestety wiele osób Polską muzykę kojarzy z Dodą. A gdzie miejsce dla Soyki, Turnaua, Greuchuty, Kaczmarskiego,  Niemena? Dla Marcell, Dąbrowskiej, Perfectu, Lady Pank, Bartosiewicz? Dla Brodki, T. Love, Kultu? A to tylko część naszych rodowitych wykonawców zasługujących na uwagę. Oni pokazują, że Polak potrafi, że może być lepszy od zachodnich popowych kawałków, brzmiących wszędzie.

 Jako całokształt zaszaleję i ocenię na 5, szkolną i mocną. I zaznaczę, że nowa płyta HEY do łatwych w żadnej sekundzie nie należy. A co więcej, każdy w niej usłyszy to, co chce usłyszeć. Zrozumie to, co jego sercu bliskie jest. A muzyka w słuchaczu pozostanie i nie da mu żyć. Toż to zwykły lęk…  

Natenczas, zostawiam Was z moimi odczuciami dotyczącymi nowej płyty HEY i pędzę, tak, na koncert. Nie HEY, bo koncert HEY będzie dopiero 08.12(bilety już mam). Nein, idę na Stinga i postaram się popełnić potem jakąś relacyję. Krótką nawet, ale...


sobota, 17 listopada 2012

Ewa Nowak, Drzazga


W poukładanym świecie szkolnej prymuski Marty wszystko byłoby idealne, gdyby nie… drzazga- nielubiana, antypatyczna i złośliwa siostra Jagna. Jakie są powody zachowania Jagny i czy dziewczynom uda się znaleźć drogę do porozumienia? Seria miętowa to współczesna Polska : aktualne problemy, radości i tematy z życia tu i teraz.

Zawczasu miałam niemałą fazę na książki Ewy Nowak. Wtedy, w ciągu paru tygodni, przeczytałam wszystkie, jakie tylko były w bibliotece. Czyli wszystkie, które w zeszłym roku były już na półkach sklepowych. Potem dorwałam Dane Wrażliwe, nieco zasmucona, że są małe, minimalne powiązania z postaciami z książek poprzednich – czekałam na niejaką kontynuację ich losów… A teraz mam Drzazgę, nową powieść Ewy Nowak z miętowej serii, kolejną, która na wstępie ma słowa utworu Kaczmarskiego, kolejną, która porusza ważny problem.

Nie do wiary jest to, że rodzice mogą faworyzować jedno dziecko, a drugie odtrącać. Przynajmniej ja w to nie mogę uwierzyć. Bo jest to nieludzkie… A tym bardziej, ze dwójka dzieci cierpi. To faworyzowane ma wrażenie, że jego rodzeństwo jest okropne, nie chce go w domu, uważa, że niszczy mu życie, a to odtrącane uważa mniej więcej podobnie, tylko że w kierunku nie tylko rodzeństwa, a rodzica. Ale przynajmniej otworzyło mi to oczy na parę spraw, bo Ewa Nowak, jak zawsze, upchnęła w książce parę życiowych cytatów. Normalnie jej seria mogłaby służyć jako przewodnik dla młodzieży, tyle tam różnorodnych przypadków życiowych, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Zawiera ona dynamiczne przemiany bohaterów, skutki różnych znajomości, wszystkie wydarzenia przedstawia w świetle psychologicznym. I dla mnie dobrze, bo uwielbiam sama psychologizować , szukać motywów, łączących się wątków. Ale… Technicznie.. Zabrakło mi czegoś! Ten język jest taki trochę za prosty, za mało złożony. Do tego problematyka niezła, ale to nie zmienia faktu, że postacie nowe są bardzo podobne do wcześniejszych. Śmiem twierdzić, że te nowsze książki z miętowej serii są gorsze, bo może i tematy się nie kończą, ale wszystko jest takie.. przewidywalne i schematyczne. I takie normalne. Już na za normalne, bo właśnie kiedyś Seria miętowa dodawała trochę szaleństwa i fantazji naszym umysłom, czyż nie? Bohaterowie nieco przejaskrawieni, być może to świadomy zabieg literacki, ale jednak zachowywali się sztucznie, nieco inaczej, niż jak zachowują się gimnazjaliści w dzisiejszych realiach. Akurat wreszcie mam porównanie, bo wcześniej było to dla mnie abstrakcją. Co więcej, ich wybory nie należą do mądrych, a wreszcie, główna bohaterka nie jest tą świętą, to ona właśnie uczy się wychodzić na prostą, to ona powoli dojrzewa do zrozumienia aktualnej sytuacji w jej rodzinie i w szkole.

Ja się zawiodłam. Fabularnie się zawiodłam. Ale tajemnicą Poliszynela jest to, że nie ważne, jak bardzo Ewa Nowak skopie fabułę czy warsztat, to i tak będzie dobrze się czytało. Jej twórczość naprawdę czegoś uczy. Może wydawać się nienaturalna, nudna, sztuczna, absurdalna, lecz każda lektura otworzy nam oczy. Może na szczegół, może na coś poważniejszego. I być może odmieni trochę nasze życie. Nieznacznie lub znacznie. Pomoże kształtować poglądy… Podejmować decyzje.. 3. Fani przeczytają. Ale Ci, którzy z Ewą Nowak nie mieli styczności, może niech lepiej zaczną od początku serii…

niedziela, 11 listopada 2012

Maja Lidia Kossakowska, Grillbar Galaktyka


To nie jest książka o gotowaniu. To nie jest książka o kuchni. To fantastyczna przygoda, szalona podróż przez cały kosmos, to szok, dowcip, inteligencja i zagadka kryminalna. Koniecznie przeczytajcie, co najlepszy szef kuchni wśród pisarzy i najzdolniejszy gawędziarz pośród szefów robił, kiedy go nie było!
Saanti Wrtt, magazyn Galaxia

Czasem mam wrażenie, że jak autor napisze jedną książkę, którą będzie się chwalić zawsze i wszędzie, to kolejne mu nie wyjdą. Dlatego też, po lekturze Siewcy Wiatru nie tykałam się innych książek Kossakowskiej, choć niektóre z nich wylegiwały się na mojej półce i usilnie starały się przyciągnąć mą atencję. Nic z tego, zostały zignorowane. Aż tu nagle…

…w trakcie zakupowego szaleństwa w księgarni (rabat -25% to nie byle co!) dostrzegam Grillbar Galaktyka, który jakby promieniał. Jakbym to jego miała właśnie kupić. Przypomniawszy sobie, że ta książka ,,chodzi” za mną dość długo – a jak książki za mną ,,chodzą” dość długo, to znaczy, że coś jest na rzeczy i mogą być świetne – kupiłam ją. I przeczytałam. A teraz o niej piszę. Bo drodzy Czytelnicy, Grillbar Galaktyka to kolejna dobra książka w dorobku pani Kossakowskiej. Cieszmy się i radujmy. I czytajmy.

Książki z taką dawką humoru mogę pochłaniać tonami. Zgrabne połączenie komizmu sytuacyjnego z postaciowym i słownym sprawia, że w pewnym rozdziale, dokładnie w trzecim, przez całe pięćdziesiąt pięć stron płakałam ze śmiechu. Dosłownie. Autorka stworzyła tak zabawną sytuację, momentami ocierającą się o absurd, że niemożliwym jest, by siedzieć z pokerową twarzą w trakcie lektury. Później jest troszkę mniej zabawnych sytuacji, być może z uwagi na nieco poważniejszy nastrój, ale jednak cała powieść spokojnie zasługuje na miano jednej z lepszych komedii XXI w.

Do tego… Kosmiczna kuchnia? Tworzona głównie od podstaw, z tłumem pojęć i nazw, których zrozumienie i zapamiętanie to nie lada wyzwanie. I nie tylko nazwy dań i składników autorka wymyślała. Stworzyła jeszcze rasy, tak różnorodne, tak ciekawe i w sumie tak śmieszne, że ciężko szukać drugich takich w książkowej galaktyce. Najbardziej do gustu przypadły mi Pluszaki, ale miałam i wciąż mam problem z wyimaginowaniem ich w umyśle. Tak samo jest z Pieczarami. Czy Bulwami. Czy innymi istotami. Nie jest tak, że autorka poskąpiła opisów, po prostu stworzenia te są tak osobliwe, że nie mam żadnego punktu oparcia, by sobie je wyobrazić.

I teraz… Książka o gotowaniu? Nie. Grillbar Galaktyka nie jest to opowieść o gotowaniu. Jest to opowieść o przygodzie. A podłożem tej przygody są kulinarne doświadczenia naszego głównego bohatera, Herma. I jego gust. I jego problemy. I chęć zawładnięcia świata papką. A on jest przeciwny papce. Bo kto by chciał wcinać dzień w dzień jakiegoś gluta, który nie ma smaku? Na pewno nie ja…

Cieszę się, że ją kupiłam. Spędziłam niesamowity wieczór z Hermem, Silaną, Bulwami, Pieczarami, papką i ekipą z Płaczącej Komety (to restauracja, w której Herm szefem kuchni był). Taka dawka humoru, taka genialna historia, tacy zadziwiający bohaterowie…  Może i nie jest to mój przeukochany Siewca Wiatru i źle robię, patrząc przez pryzmat tej powieści na nowy twór Kossakowskiej, ale tak już mam. Pozostaje mi tylko zachęcać Was, abyście bezzwłocznie po Grillbar sięgnęli. Sądzę i mniemam, iż nie pożałujecie, tak jak ja.  Dlatego, na koniec 6, pomimo tego, że czasem nieco główny bohater zbytnio przesadyzował. A to się rzucało w oczy. Ale jako że ja też mam nieco przesadniczą naturę, tolerowałam to. 

sobota, 3 listopada 2012

Marissa Meyer, Cinder


Cinder mieszka w hałaśliwym Nowym Pekinie, zdziesiątkowanym przez zarazę. Jako dziewczyna cyborg o tajemniczej przeszłości jest obywatelem drugiej kategorii. Lecz kiedy na jej drodze staje przystojny książę Kai, Cinder nagle znajduje się w epicentrum międzygalaktycznej walki z bezlitosną królową Luny. Rozdarta pomiędzy obowiązkiem a wolnością, wiernością a zdradą, musi wyjawić sekrety swojej przeszłości, by ochronić swoją przyszłość…


Wydawnictwo Egmont szaleje i wypuściło na rynek kolejną książkę o intrygującym opisie. Jakbyśmy mało do czytania mieli. Tym razem jest to bardziej nowoczesna historia Kopciuszka osadzona w Nowym Pekinie. W przyszłości. Wśród androidów. Cyborgów. I innych dziwnych wynaleziątek. A bohaterką jest dziewczyna mechanik. Która na dodatek jest cyborgiem, co stara się skrzętnie ukrywać. Czyżby druga Mercy Thompson? Albo może Marissa Meyer stwierdziła, że za mało kobiet mechaników jest w książko sferze. I że to będzie chociaż w jakimś stopniu oryginalne. W JAKIMŚ stopniu.

I ta nasza droga cyborg mechanik ma jakąś tajemniczą przeszłość. Oczywiście. I jest pokrzywdzona przez los. I poskąpiono jej kanalików łzowych. Dlatego rzadko widać po niej słabości. Dodatkowo, nie rumieni się. I jej przybrana matka co chwila ją wykorzystuje. Wykapany Kopciuszek, jak nic. A potem nagle na scenę wjeżdża prawdziwy ,,książę” Kai – syn cesarza. A cesarz jest chory. Właśnie! Jest jeszcze podła i tajemnicza zaraza, która dziesiątkuje ludzi. I nie ma na nią antidotum. Piękny świat, oj piękny.

Ostatnio autorzy uwielbiają po prostu gmatwać historię, aby pod koniec wyjawić jakąś istotną informację, która czytelnikem powinna wstrząsnąć. Powinna. Ale nie wstrząsa, bo czytelnik już od początku domyśla się, co to za informacja. Więc, suma sumarum, zaskoczenia nie ma. Jest tylko mała irytacja, że autorka nie zagmatwała tego tak porządnie, żeby czytelnik od samego początku nie wiedział o co chodzi. Bo takie stopniowe odsłanianie kart jest czymś, co lubię, bo zmusza do myślenia, ale to trzeba robić rozważnie! Tak, żeby czytelnik na samym końcu powieści spadł z krzesła/fotela/kanapy/czegoś tam innego!

Zaczęłam tak trochę prześmiewczo, ale to nie zmienia faktu, że pierwsza część Sagi Księżycowej jest świetna.  Świetna jak na realia książek młodzieżowych. Pal licho tę przewidywalność, bohaterowie są ciekawi! I świat też! I nawet ta zaraza, choć była przedstawiano ja masę razy, w różnorodnych wariantach.  Cinder przywodzi mi na myśl Cienie na Księżycu, choć to drugie jest napisane lepszym językiem, takim bardziej wyrafinowanym. Marissa Meyer pisze lekko, co jest równe temu, iż książkę się dosłownie połyka. Czyta się i czyta się i czyta i nagle >BAM< a tu koniec. I dziwne uczucie pustki, bo autorka tak jakby nie zakończyła historii. I przez to, ze czyta się tak szybko, w książce, pomimo objętości, dzieje się za mało! Rozumiem, są czasem powieści pełne rozważań, które zajmują większą część akcji, ale tutaj… Tutaj rozważań nie ma!

Tylko boli mnie to, że kontynuacje nie będą tylko skupiać się na Cinder, ponieważ pierwsze skrzypce w nich grać będą inne bohaterki – autorka zamierza z każdej z nich zrobić inną interpretację baśni dawnych. Ale jeżeli utrzyma ten sam klimat, a poprawi swój warsztat, to jej seria będzie zasługiwała na miano jednej z najlepszych serii młodzieżowych. Będzie 5+. Takie mocne pięć plus. Z podziękowaniami i pokłonem uznania w kierunku autorki. Bo mnie wciągnęło. A ostatnio to nie lada sztuka.

czwartek, 1 listopada 2012

J. Baggett, H.C. Corbett, A. Pressner, Dziewczyny w podróży


 O podróżach czytać? Zawsze i wszędzie. Choćby świat się walił i palił.

Podczas wspólnych wakacji w Argentynie, wysoko nad wodospadem w dżungli, trzy przyjaciółki zawierają układ. Ponieważ wszystkie są na życiowych rozstajach, postanawiają rzucić nowojorskie kariery, pozamykać mieszkania, zerwać związki i wyruszyć w roczną podróż dookoła swiata. Ma to być podróż po odpowiedzi na życiowe pytania. Autentycznością i optymizmem Dziewczyny w podróży zainspirują każdego, komu kiedykolwiek zdarzyło się zakwestionować swoje życiowe wyboru i zapragnąć nadać życiu nowy kierunek.

Marzyliście kiedyś o podróży dookoła świata? Poczuciu się jak prawdziwy Globtrotter? Zobaczeniu miejsc,  o których nigdy byście nie zapomnieli? Życiu z tubylcami z najdalszych zakątków? Taka podróż może też pozwolić Wam ,,odnaleźć siebie”. A jak nie macie możliwości jej odbycia… Od czego są podróże książkowe? Internetowe? Filmowe? Może i to nie jest to samo, co prawdziwy wyjazd, ale daje nam jakąś namiastkę, przybliża…

Mam słabość do reportaży i relacji z podróży do miejsc, które chciałabym kiedyś odwiedzić. Kiedy tylko mogłam, zaczytywałam się w Pawlikowskiej, Cejrowskim, oglądałam programy Wojciechowskiej, ostatnio także zabrałam się za Kapuścińskiego, głównie z uwagi na moją miłość do kraju, jakim jest Rosja. A historia Jen, Holly i Amandy jest fantastyczna, a sposób, w jaki spisały swoje przygody, ma w sobie to coś, co sprawia, że ze strony na stronę podróżujemy razem z nimi. Teraz, na podstawie ich przeżyć, mogę śmiało stwierdzić, że byłam już w Kenii, Indiach, Australii, Nowej Zelandii, Laos, Wietnamie, Tajlandii, Brazylii, Peru, Boliwii – może i nie podróż moich marzeń, ale jednak są to miejsca, o których dzięki powieści trochę się dowiedziałam i mam motywację, aby może kiedyś tam się wybrać.

I podoba mi się także to, że nie są to same suche fakty, ale dziewczyny przedstawiają swoje spojrzenie na świat, swoje odczucia. Nagle z wszelkich nowojorskich wygód przenoszą się do miejsc z łóżkami pełnymi karaluchów, wychodkami, nachalnymi sprzedawcami… Do świata znanego z przewodników, a przewodniki często pomijają jakieś drobne fakty. Dlatego właśnie cenię sobie powieści w tym stylu. Bo być może ja na takie warunki zareagowałabym tak samo. I od razu wiem, gdzie warto się udać w tym i w tym miejscu.

Na Manhattanie miałam wrażenie, że zatruwające mi życie problemy osobiste pochłaniają całą moją energię i myśli. Teoretycznie wiedziałam oczywiście, że w porównaniu z większością ludzi na świecie wiedzie mi się całkiem dobrze. W rzeczywistości jednak nie zdawałam sobie sprawy, jaką jestem szczęściarą. Nie chodzi o to, że już nigdy nie będę się przejmować karierą, złościć na kogoś ze znajomych lub płakać nad związkiem z mężczyzną. Przeciwnie – gwarantuję, że będę. Ale jeśli takie mają być moje najgorsze zmartwienia, to znaczy, że jestem wybranką losu i już nigdy, przenigdy nie odwrócę się od problemów ludzi, którzy mieli w życiu mniej szczęścia. Czy to w podróży dookoła świata, czy w domu.

Od małego lubiłam podróżować, ale dopiero po lekturze Dziewczyn w podróży zrozumiałam, że dopóki mogę, to nie powinnam marnować czasu na bezczynne spędzanie wakacji przed komputerem, tylko wyjechanie gdzieś. Bohaterki swoją postawą, zaangażowaniem, zawzięciem udowodniły, że podróże to ważna część naszej egzystencji. I są dla mnie niemałą inspiracją do spełniania swoich marzeń. Dlatego zamierzam zacząć je spełniać. Małymi kroczkami, powoli, aż w końcu dojdę do dużych marzeń. A marzenia się nie kończą, więc będę miała co robić do końca życia. Jedno jest pewne – podróże nas zmieniają. Niektóre bardziej, inne mniej, ale nie da się uciec od tych zmian, które wnoszone są w życie w trakcie dalekich eskapad. A nawet tych bliskich. Bo mamy chwilę, żeby uciec od codziennego zgiełku, pomyśleć o naszym życiu, poznać coś nowego i z bagażem doświadczeń wrócić do domu… I może zacząć funkcjonować inaczej? 6. Tej decyzji chyba nie muszę tłumaczyć. 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...