niedziela, 31 marca 2013

STOS 35

PIĘKNA ZIMA TEJ WIOSNY 
Myślałam, że mnie zasypie w momencie, gdy szłam do samochodu. Śnieg po kostki, wieje prosto w oczy, biedne roślinki, nie mają szansy się rozwinąć. Ze smutkiem wspominam te jakże wspaniałe dwa dni na początku marca, kiedy mogłam zrzucić puchówkę z siebie. A było tak pięknie, ciepło, a tu bach i śnieg. Ponownie. Na szczęście w Polsce jakoś tak bardzo nas to nie paraliżuje, aczkolwiek niezwykle irytuje. Ugh. Takim śnieżnym akcentem przejdźmy do najnowszego Mr. Stosa. Złamałam się i kupiłam parę książek w tym miesiącu, ale jest to zakup uzasadniony. Czyli z cyklu: a) kupuję, bo to Murakamiego; b) kupuję, bo to klasyka. 
>Depeche Mode, Delta Machine, właśnie przesłuchuję (w ramach przygotowania się do spłodzenia tekstu). Jest to niewątpliwie ciekawa płyta, ale więcej o tym niedługo. A już w piątek rusza sprzedaż biletów na ich lutowy łódzki koncert. Can't wait.
>Alisa Bowman, Plan: żyć długo i szczęśliwie, przyznam, że dostałam tę pozycję zupełnie przypadkiem, ale czasem potrzeba odpoczynku od perypetii dam z przeszłości :) Od ZNAKliteranova.
>Sara Shepard, PLL XI Olśniewające, wciąż nie wiem, dlaczego zdecydowałam się przeczytać tę część. Ale co tam, poprałam sobie troszkę mózgu i nawet dobrze mi to zrobiło. Od Otwartego.
>Haruki Murakami, O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu; Zniknięcie słonia; Po zmierzchu, dwie znalezione w antykwariacie, a jedna jako niespodziewajka. Moja półka z twórczością Murakamiego się rozrasta.
>Margaret Mitchell, Przeminęło z wiatrem t.1-3, z wielką radością podprowadziłam to babci, która bardzo bardzo zachwala tę historię. Mam jeszcze w zanadrzu kontynuację, pisaną przez inną autorkę.
>F. Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeczytałam wczoraj i właśnie pracuję nad tekstem o tej powieści. Przyznam, że zdobyła moje serce i wprost nie mogę się doczekać ekranizacji ze świetną obsadą.
>Jane Austen, Duma i uprzedzenie, pożyczyłam od koleżanki. Mam w planach na najbliższe dni ponownie obejrzeć ekranizację, bo ni w grzybka jej nie pamiętam ;___;
>Woody Allen, Zakochani w Rzymie, nie, nie, nie, nie obejrzę pewnie ponownie. O północy w Paryżu po stokroć lepsze! Od Merlina.
Na Adamie moje cztery nowe czytnikowe nabytki, z czego Grę Endera już przeczytałam, a Zamek z piasku, który runął aktualnie czytam.



piątek, 29 marca 2013

Sara Shepard, Pretty Little Liars XI Olśniewające


Każdy coś ukrywa…

A.
Emily, Aria, Spencer i Hanna wpadają w panikę, gdy w Rosewood pojawia się Gayle. Ta wpływowa milionerka ma niejeden powód, by się na nich zemścić. Na dodatek tajemniczy nadawca SMS-ów wciąż wysyła niepokojące wiadomości. Czy dziewczyny znajdą sposób, by wyjść cało z opresji?

Złamałam się i zdobyłam jedenastą część serii Pretty Little Liars. Chyba trochę stęskniłam się za bohaterkami, a nie za bardzo miałam ochotę na dokończenie serialu. Jednakże tuż po zamknięciu książki dokończyłam sezon trzeci i mogę ponownie stwierdzić, że serial jest lepszy w każdym calu. Ale od początku…

Po pierwsze zauważam postępujący brak logiki w serii. Z części na część jest coraz gorzej. Gdyby chociaż bohaterki miały jakieś dobre motywy co do swoich decyzji, zrozumiałabym. Lecz czytając czuje się, że ich wybory i zachowania są kompletnie odcięte od świata rzeczywistego, brak im realizmu. Stają się one coraz starsze, toteż powinny nabyć już jakąś tam mądrość życiową pozwalającą im unikać powtarzania swoich własnych błędów, ale nie! Nie mogą one uruchomić mózgów! A autorka nie może wreszcie dać im spokoju, musi co chwila wymyślać i wprowadzać nowe absurdy, nowe połączenia, byleby tylko zapewnić czytelniczkom pranie mózgu. I teraz taka nastoletnia fanka serii być może będzie utożsamiać się z jedną z postaci, a co z tego wyjdzie? Młode pokolenie jeszcze bardziej zgłupieje.

I jak zawsze w przypadku tej serii dodaję, że jakaś niewidzialna siła pcha mnie do tego, aby dokończyć serię, nie porzucać jej. Nie wiem, co to za ustrojstwo, ale mam nadzieję, że ta ciekawość w końcu zniknie. Nie ma nic lepszego, niż sieczka w umyśle spowodowana faktem, że pomiędzy lekturą Dumy i uprzedzenia a Wielkiego Gatsby’ego zachciało mi się PLL. I potem nie mogę się spokojnie skupić na akcji następnej powieści, bo w umyśle przeklinam autorkę, że jej twórczość tak wciąga. A może ja po prostu jestem ciekawa amerykańskich nastoletnich realiów, które tak mnie przerażają?

A może też przejdzie mi z czasem. I już nie będę z radością oczekiwać listonosza z paczuszką z nową częścią serii. Choć jestem z siebie dumna, że powstrzymałam się i nie przeczytałam części od 4 do 9. To duży sukces. Dzięki temu mogłam przeznaczyć parę godzin na wiele innych, o wiele ciekawszych zajęć. A co do Olśniewających – nie ma się co spodziewać fanfar, bo akcja nie rozwinęła się w powalający sposób. Nadal czytelnik wie, że nic nie wie i na razie to chyba się nie zmieni. Śmiałabym się, gdyby w ostatniej części serii wciąż nic się nie wyjaśniło. Tymczasem zostawiam Was z pytaniem: czy na pewno chcecie kontynuować swoją przygodę z tą serią i powstrzymuję się od oceny liczbowej.

Premiera: 03 kwietnia

W PONIEDZIAŁEK GRA O TRON

czwartek, 28 marca 2013

Jane Austen, Duma i uprzedzenie

Na początku dziewiętnastego stulecia każdy niezbyt zamożny ojciec córek – zwłaszcza kiedy miał ich na przykład pięć – nader często musiał zadawać sobie pytanie: kiedyż to w sąsiedztwie pojawi się jakiś odpowiedni kawaler? A kiedy już się pojawił, następowały perypetie, które Jane Austen z upodobaniem opisywała. Duma i uprzedzenie uznana została za arcydzieło w dorobku tej angielskiej pisarki, głównie dzięki zabawnym, zgoła dickensowskim opisom postaci głupich i niesympatycznych. Swoje znaczenie miały też melancholijna refleksja nad rolą pieniądza i pozycji społecznej, które decydowały o życiu młodej panny, oraz znakomity, powściągliwy styl, doskonale oddający harmonię opisywanego świata.
Grzeczniejsza wersja Heathcliff’a zwana panem Darcym jest przepełniona dumą. A Elizabeth, główna bohaterka, ma w sumie szczyptę uprzedzenia. O jak to się dobrze składa! Ona uprzedzona, on dumny, może jednak uda im się stworzyć jakiś tam związek, który będzie im dawał szczęście. Ale nie ma tak łatwo, przecież przez około trzysta stron, które mijają od ich pierwszego spotkania do zakończenia akcji, może się wiele zdarzyć. Można z nienawiści przejść w miłość, dać kosza paru dobrym partiom, zwiedzić trochę Anglii, poznać wpływowe osóbki, pokłócić się z matką, a także robić za podporę zranionej sercowo siostry. Tak, w ciągu tych trzystu stron może się dużo wydarzyć.

Miałam nadzieję, że jednak skończę czytać Annę Kareninę. Daremnie. Ku mojemu niezadowoleniu utknęłam gdzieś w połowie, a ukojenie memu sercu mogły przynieść tylko: a) ponowna lektura Wichrowych Wzgórz; b) lektura czegoś z dziewiętnastego wieku. Akurat miałam pod ręką Dumę i uprzedzenie, pomyślałam: czemu nie?, stoczyłam krótką potyczkę z nużącym uczuciem na samym początku, a potem oddawałam się wieczornej sesji czytania, byleby tylko dotrzeć do końca i dowiedzieć się, co tym razem pan Darcy zrobi.

Jane Austen postacią pierwszoplanową uczyniła dość młodą dziewczynę, na oko dwudziestoletnią, która inteligencją prześciga wiele panien na wydaniu. Ma sprawne oko do szczegółów i stara się nie wydawać opinii zbyt pochopnie (zazdroszczę jej tego!). Analizuje wydarzenia i przebija mgłę obłudy. Kompletnie różni się od młodych dziewczątek myślących o sprawach przyziemnych. I o tym, że tutaj, zaraz obok, stacjonuje pułk X i że może tam jest paru interesujących mężczyzn. Kurczę, tej postaci nie da się nie lubić!

Naprawdę czytało mi się świetnie! Momentami (pod koniec…) z napięciem przerzucałam kartki ryzykując zacięcie się papierem tylko po to, żeby zobaczyć, za ile pojawi się na horyzoncie pan Darcy. Moją pierwszą przygodę z twórczością Jane Austen mogę uznać za niezwykle udaną! Przybliżone mi zostały realia XIX w. i mogę stwierdzić, że czyta się o tym bardzo dobrze, ale zostaję w XXI wieku :). Język, jaki wtedy był w użyciu, jest wprost wspaniały! Sama chciałabym móc tak pięknie mówić, bez niektórych słów śmieciowych i zapożyczeń z języka angielskiego. Tyle archaizmów, które od teraz wprowadzę do własnego słownika! Drodzy czytelnicy mojego bloga, apeluję, czytajmy klasykę! Czytajmy dzieła docenione, które, choć stereotypowo uważane za nużące, wcale takie nie są. Zapewniają rozrywkę na długie godziny, pozwalają się odprężyć i nie możemy potem stwierdzić, że przebimbaliśmy tyle i tyle nad jakimś gniotem. Naprawdę, rozważcie moje słowa! Ocena, jak to w przypadku tak świetnych historii pełnych ironicznego spojrzenia na świat, jest równa szóstce. 

Pride and prejudice, 1813 r.



Na razie niestety muszę zaprzestać czytanie pozycji z listy 100 najlepszych książego wg. BBC, ponieważ listonosz przyniósł mi paczuszkę z nową częścią PLL (nie mogłam się powstrzymać, a miałam przecież zerwać z młodzieżówkami...)

poniedziałek, 25 marca 2013

Suzanna Clarke, Dom w Fezie


Co byście powiedzieli, gdyby brodaty notariusz wręczył wam akt kupna domu wykaligrafowany na papirusie zupełnie niezrozumiałym dla was pismem? Albo gdyby zatrudniony przez was stolarz okazał się fundamentalistą? A jeśli do tego wszystkiego musielibyście się strzec dżinnów? To wszystko, a nawet więcej, może was spotkać, gdy kupicie dom w Maroku. Dom w Fezie to prawdziwa historia dwójki australijskich dziennikarzy, którzy straciwszy głowę dla plątaniny barwnych uliczek i zaułków arabskiej medyny, w porywie szalonego uczucia postanawiają… kupić dom w sercu Fezu – najstarszego i jednego z najpiękniejszych miast Północnej Afryki.


Maroko zawsze kojarzyło się mi ze zdjęciami zalegającymi w domu przedstawiającymi kozy na drzewach. Tak, oczy Was nie mylą, na drzewach! Dla mnie też to było kiedyś niezwykłą zagwozdką. Niedawno, w sumie przypadkowo, moja wiedza o tym kraju trochę się wzbogaciła. Trochę. Bo więcej dowiedziałam się nie o kulturze, a o marokańskiej biurokracji. Ale to też się ciekawie czytało.

Suzanna Clarke pisze bardzo przystępnie, nieco żartobliwie, ale jej pióro niewątpliwie przyczynia się do wciągnięcia czytelnika do Fezu. Urozmaiciła swoją powieść o wstawki dotyczące różnych ciekawych historycznych anegdotek czy po prostu biografii w pigułce – jednakże część z nich tylko przebiegałam wzrokiem, gdyż bardziej interesowały mnie dalsze losy Raidu Zany. Co ważniejsze, w środku książki są zdjęcia! Tak, dokładnie, najprawdziwsze zdjęcia! Co jakiś czas do nich zaglądałam, by choć trochę wspomóc mózg w procesie imaginacji poszczególnych części domu. Było to dla mnie niemałym wyzwaniem, bo czasem jestem oporna w sprawach tego typu, ale im więcej stron było za mną, tym łatwiej kojarzyłam poszczególne elementy domu.

Jeśli chcecie poczytać o Fezie, poznać choć TROCHĘ bliżej obyczaje tego miasta i kultury islamu, zachęcam do lektury. Jednakże nie przygotowujcie się na zbyt dużą dawkę informacji, tu bardziej chodzi o sam proces kupowania domu, późniejszy remont… Kurczę, jak ja lubię czytać takie rzeczy! Co mnie ujęło? Kameleony. Namiętnie szukałam fragmentów o nich. Zaskoczyły mnie też zachowania Marokańczyków, te problemy, które tworzyły się ni z tego ni z owego. Moc biurokracji! Przypomina się mi pewien utwór Gałczyńskiego – Biurokrata na wakacjach.

Teatrzyk Zielona Gęś

ma zaszczyt przedstawić
"Biurokratę na wakacjach"
Osoby:

Biurokrata i Amator Kąpieli
Amator Kąpieli
(pośrodku jeziora): Ratunku!
Biurokrata
(na brzegu jeziora): Nazwisko?
Amator Kąpieli
(jw.): Dajmy na to Jankowski. Ratunku!
Biurokrata
(jw.): Imię?!
Amator Kąpieli
(jw.): Piotr. Ratunku!
Biurokrata
(jw.): Imię ojca?
Amator Kąpieli
(jw.): Też Piotr. Ratunku!
Biurokrata
(jw.): Imię matki?
Amator Kąpieli
(jw.): Balbina. Ratunku!
Biurokrata
(jw.): Obywatelstwo?! Zawód?!
Amator Kąpieli:
...gl... gl... gl... gl... gl... gl... gl...
...gl... gl... gl... gl... gl... gl... gl...
...gl... gl... (tonie)
Biurokrata
(jw.): Nic nie rozumiem!! (patrząc w niebo): Dzień zapowiada się pogodny.
K U R T Y N A

piątek, 22 marca 2013

Zakochani w Rzymie, Woody Allen (2012)



Znany architekt John (Alec Baldwin) spędza wakacje w Rzymie, w którym mieszkał przez pewien czas w młodości. Spacerując po swojej dawnej okolicy spotyka Jacka (Jesse Eisenberg), młodego mężczyznę, który przypomina mu jego samego z przeszłości. Jack zakochuje się po uszy w Monice (Ellen Page), olśniewająco pięknej i zalotnej przyjaciółce jego dziewczyny Sally (Greta Gerwig) i przeżywa jeden z najbardziej romantycznych epizodów w swoim życiu.
Obejrzałeś jeden film Woody’ego Allen’a. Nie spodobał Ci się? To wara od reszty. Spodobał Ci się? Możesz teraz spokojnie przeczytać poniższy tekst. A potem zaspokoić swoją własną ciekawość, czy moje zdanie ma jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie na ekranie. Nigdy nie oglądałeś niczego wyreżyserowanego przez Woody’ego? A masz wysoki zakres tolerancji? Masz? Dobrze. To zacznij od O północy w Paryżu. Albo Vicky Christina Barcelona. Ale na pewno nie od Zakochanych w Rzymie.

W tym momencie pojawia się pierwsze pytanie do mnie: dlaczego?! A odpowiedzią nie będzie: nie wiem, ciężko powiedzieć. Cały problem z tym filmem polega na tym, że jest pogmatwany w niezdrowy sposób. W niektórych scenach mój umysł pragnął, aby ktoś ku jego pamięci treny tworzył. Patrzyłyśmy się wtedy z współoglądającą na siebie, a na naszych twarzach widniał jakże wymowny wyraz zdziwienia. Dotąd nie wiem, co to było. A jeżeli ktoś jest tak miły i rozumiał obecność Alec’a Baldwina, to czy mógłby oświetlić mi tą całą sytuację?

W tym samym czasie emerytowany reżyser operowy Jerry (Woody Allen) przybywa do Rzymu wraz ze swoją żoną Phyllis (Judy Davis), by poznać Michelangelo (Flavio Parenti), włoskiego narzeczonego ich córki Hayley (Alison Pill). Ku swojemu zdumieniu Jerry odkrywa, że ojciec Michelangelo, przedsiębiorca pogrzebowy Giancarlo (w tej roli sławny tenor Fabio Armiliato) śpiewa pod prysznicem arie godne występów w La Scali. Jerry jest przekonany, że talent tej klasy koniecznie trzeba przedstawić światu, a jednocześnie w promowaniu Giancarlo widzi szansę na swój własny powrót do gry.

Oprócz wyżej wymienionego zgrzytu takowych większych już nie było. Co mnie zaskoczyło? To, że w dobry sposób została pokazana ulotność zauroczenia, takiego typowo młodzieńczego. Patrzeć na to z własnej perspektywy to jedno (wtedy czuje się tak, jakby to było uczucie na wieki), a z siedzenia widza to drugie. Na kanapie człowiek dostrzega, że to naprawdę jest głupie i piękne zarazem, te błędy młodości. Ale nie zniechęcajcie się Ci, którym oglądanie na ekranie młodych zakochanych się przejadło. Mamy także dość ciekawy wątek zwykłego człowieka z żoną i dziećmi (dwójką dzieci, żeby być dokładną), który nagle, ni z tego ni z owego, staje się sławny. Zapraszany jest do telewizji, wszyscy chcą wiedzieć, co wchodziło w skład jego śniadania…

Leopoldo Pisanello (Roberto Benigni) to wyjątkowo nudny facet, który budzi się pewnego ranka i uświadamia sobie, że stał się jednym z najbardziej znanych i pożądanych ludzi we Włoszech. Wkrótce paparazzi śledzą każdy jego ruch, a media codziennie snują spekulacje na temat jego życia. Leopoldo zaczyna doświadczać różnych pokus, które niesie za sobą życie w świetle jupiterów i stopniowo odkrywa jaki jest koszt sławy.

W tle bohaterom towarzyszy Rzym. Jako miasto magiczne, nie tylko nastawione na turystów. Klimatyczne uliczki, różnorodne niesamowite cuda architektoniczne, nic tylko pojechać tam i spędzać czas po prostu plącząc się po różnych zakątkach. Tak, wiem, to film. Tak, wiem, Rzym pewnie nie wygląda tak fantastycznie. Ale co z tego, i tak bym pojechała.

Co do obsady… Jesse Eisenberg'a widzę w filmie dopiero po raz drugi, a warto dodać, że jego rola w The Social Network była naprawdę dobra. Teraz pokazał się trochę z innej strony, jako wrażliwy chłopak, ale nie zabrało mu to ani drobinki uroku, ba, nawet pewnie rozkochał w sobie parę nastoletnich serc. Ellen Page znam z Juno i Incepcji i przyglądanie jej się jako aktorce jest ciekawym zajęciem. Lubię, jak gra. Jest to takie przyjemne dla oka. I ma ciekawą mimikę. Taką charakterystyczną. A o reszcie aktorów nie wspominam nie dlatego, że nie podobała się mnie ich gra. E tam, po prostu jest ich zbyt wiele, by o wszystkich wspomnieć.
Tymczasem Antonio (Alessandro Tiberi) przyjeżdża do Rzymu, by przedstawić pruderyjnym krewnym swoją świeżo poślubioną żonę Milly (Alessandra Mastronardi), co ma mu pomóc w pozyskaniu intratnej pracy. Na skutek splotu przypadków i komicznych sytuacji, Antonio i Milly mijają się przez cały dzień. Ostatecznie Antonio przedstawia krewnym jako swoją żonę zupełnie obcą mu osobę (Penélope Cruz), a Milly jest adorowana przez legendarną gwiazdę kina Lucę Salta (Antonio Albanese).
Spójrzcie na opis filmu. Dużo wątków, nieprawdaż? Można się pogubić. Można. Ale wszystkie ogląda się ze swoistą ciekawością. Oczywiście jak każdy widz miałam swoje ulubione, lecz nie znaczy to, że w trakcie innych ogarniała mnie nuda. Pod względem fabularnym film jest w miarę dobrze stworzony, może troszkę przekombinowany, ale jednak jest dobry na wieczór, kiedy chcemy się odprężyć w towarzystwie bądź samotności. I na pewno nie należy się po nim zrażać do reżysera – w tym wypadku treść przerosła formę i dlatego nie wyszło. Ogółem oceniam film na 3+ przez wszechobecny chaos. A z plusów: parę niezłych scen z komizmem sytuacyjnym, ciekawi bohaterowie i Rzym w tle! Rzymu nigdy za dużo!

To Rome with Love
1 h 52 min

niedziela, 17 marca 2013

Najbardziej wyczekiwane premiery filmowe 2013 roku [TOP 10]


Nie ma to jak mieć zastój czytelniczy. Tak męczyłam Kareninę, że aż sama się zmachałam i odpaliłam Grę Endera. Może z tym mi pójdzie lepiej. A dzieje się tak przez moich znajomych z Gry o Tron. Na horyzoncie dostrzegam już koniec sezonu drugiego, natenczas będę potrzebowała sobie znaleźć jakiś inny dobry serialik. Najlepiej niemłodzieżowy. Polecicie mi coś?
Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu na blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu na dany tydzień.
Dziś przyszła pora na... Dziesięć najbardziej wyczekiwanych premier filmowych 2013 roku!

Pominę parę filmów, które już wyszły...

Przyznam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ten trailer, coś we mnie pękło. Zobaczyłam zapowiedź czegoś, co może wreszcie spełnić moje marzenia o genialnej animacji, która porwie moje serce od samego początku. Trailer porwał. Ten pierwszy tak samo mocno jak i ten drugi. Oglądałam je już niezliczoną ilość razy i z każdym dniem coraz bardziej nie mogę doczekać się premiery filmu. Polecam Wam także świetną piosenkę Snow Patrol - The Lighting Strike. Chyba już zawsze będzie kojarzyć mi się z EPIC.


Właśnie powinnam na to pójść. Ale jakoś tak, w jeża kolczastego, nie mogę się wybrać. Może w przyszły weekend się uda. Aczkolwiek na pewno nie pójdę na dubbing, bo zapowiada się okropnie. Tylko napisy. 

Tego chyba nawet nie trzeba tłumaczyć. Ja i moja miłość do Tony'ego Starka, prawie najlepszego z bohaterów komiksowych (oprócz Batmana w wykonaniu Christopher'a Bale'a i V. Hugo Weavinga). W the Avengers nieco mnie irytował, ale mam nadzieję, że teraz wyjdzie na prostą. 
Ponownie, miłość zaczęła się właśnie od trailera, który jest arcygenialny. Dodatkowo, ostatnio pokochałam DiCaprio, więc w podskokach wybiorę się na ten film. 


Czytałam najlepszą książkę Stephanie Meyer i przyznam, że jest boska. Dlatego właśnie już jestem umówiona na premierę! Nie mam zbyt wygórowanych wymagań co do ekranizacji i wątpię, by była najlepszym filmem tego roku, ale sądzę, że czas spędzony w kinie nie będzie stracony. O, i nawet ciekawa nutka występuje w trailerze: Imagine Dragons - Radioactive

Ponownie, jak z Iron Man 3, moje uczucie do Wolverine'a nigdy nie zardzewieje... Tak samo jak do drużyny X-men'ów.



Johnny'ego Deppa nigdy za dużo. Mój komentarz powinien wystarczyć :)




czwartek, 14 marca 2013

Jestem geniuszem. 712 dni bloga

Nie ma to jak przespać urodziny bloga. 
Trzeba być mną, żeby zrobić coś takiego. Naprawdę. 

Nie będzie szablonowego podsumowanka. Bo po co takowe? Statystyki i inne takie pierdółki można sobie sprawdzić.

Nie będę wymieniać listy tekstów, ilości komentarzy, wydawnictw, stron przeczytanych. Chyba już wyszłam z tego okresu. Bo przecież o czym świadczą te liczby (nie to, że nie lubię liczb, liczby są fajne!)? Ważniejsza jest chyba treść. CHYBA, bo czasem odnoszę wrażenie, że jest inaczej.

Jestem z siebie dumna. Od założenia bloga stałam się innym człowiekiem. Pisanie mnie zmieniło? Niekoniecznie. Po niedawnym kursie szybkiego dorastania stałam się ciekawa świata. Tak, największe zmiany zanotowano u mnie w ciągu niecałego ostatniego roku. 

Przypomniałam sobie, jak to jest grać. Jak to jest cieszyć się każdą błahostką, np. faktem, że kupiłam sobie jeden z tych fajnych ołówków, którymi lubię pisać. Nauczyłam się zakrzywiać czasoprzestrzeń. Już nie zaprzeczam temu, że jestem dziewczyną i że mam w sobie coś z lansera. Wcześniej nie byłam jakaś stricte dziewczęca i nadal nie jestem, ale zaczęłam zwracać uwagę na modę i urodę. 

Zrobiłam czytelniczy kroczek, powiedziałam stanowcze NIE większości książek młodzieżowych i romansów paranormalnych. Powiedziałam TAK sztuce. I zaczęłam marzyć na potęgę - o własnej katanie, kozetce, fortepianie i czołgu. 

Chyba zmienię nazwę bloga. Miałam to zrobić jakoś trzynastego marca, ale kompletnie o tym zapomniałam. O zUa ja. Ale nie mam jeszcze dobrej nazwy. Rozważałam Władczynię Orzechów, Ziemniakowo i Ziemniaczane Przypowieści. Chyba stanę na tej ostatniej. O ile ktoś mi nie zakosi tej nazwy. 

A teraz pozwólcie, że wrócę do Anny Kareniny.
O, jeszcze jedno. Podjęłam wczoraj ważną decyzję w moim życiu. Polibudo, nadchodzę!

niedziela, 10 marca 2013

S. J. Kincaid, Insygnia. Wojny Światów


Tom Raines chciałby być kimś wyjątkowym. Tymczasem jego życie to nieustanna wędrówka od kasyna do kasyna z ojcem, pechowym hazardzistą. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Ktoś dostrzega osiągnięcia Toma w świecie wirtualnych potyczek. Chłopak dostaje propozycję – może zostać kadetem w Wieży Pentagonu, elitarnej akademii wojskowej. Jeśli przetrwa, stanie się członkiem Sił Układu Słonecznego, nadludzką maszyną bojową, zdobędzie wszystko, czego pragnął – przyjaciół, zainteresowanie dziewczyn, szacunek rywali – i poprowadzi swój kraj do zwycięstwa w III wojnie pozaziemskiej. Ale czy jest gotowy zapłacić za to najwyższą cenę?


Zasadniczo pierwsza część serii opowiada głównie o życiu w Wieży Pentagonu. Czytelnik nie jest wrzucony w sam środek poważnej kosmicznej bitwy – musi najpierw poznać zasady rządzące światem stworzonym przez S.J. Kincaid. Insygnia to niejakie wprowadzenie, okazja do obycia się ze stylem autorki. Jest to powieść, która pozwala nam zrozumieć, czy lubi się takie klimaty czy nie. Tutaj nie uraczymy jeszcze klimatu niebezpieczeństwa i walki, wszak większy nacisk został położony na relacje pomiędzy Tomem i innymi postaciami. Miałam wrażenie, że znowu jestem w Obozie Herosów znanym z powieści Ricka Riordana – poszczególne oddziały rywalizowały ze sobą na różnych potyczkach mających wyłonić spośród nich tych najlepszych. A ile miałam zabawy podczas czytania o tym, jakie to wirusy stosowali w tych pojedynkach!


A w trakcie czytania towarzyszył mi Sztywny Pal Azji i 


wtorek, 5 marca 2013

Emily Bronte, Wichrowe Wzgórza


Klasyka i ja zazwyczaj byłyśmy wobec siebie obojętne. Kryptoromantyzm i ja już nie, byliśmy i nadal jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. Dlatego dziewiętnastowiecznym romantycznym powieściom nigdy nie powiedziałam kategorycznie nie, po prostu postanowiłam poczekać jeszcze trochę, aż mnie natchnie i zacznę je czytać. Nadeszło to szybciej, niż ktokolwiek zdołałby wymienić umierające osoby w Wichrowych Wzgórzach. Taki mały spoiler nie spoiler, przepraszam.

Mamy Catherine senior, Catherine junior, Heathcliffa, Lockwooda, Edgara i Isabellę Linton, Ellen Dean, Hindleya, każde z nich jest bardziej nawiedzone od drugiego, choć w tej materii mistrzem jest jednak Heathcliff. Nie bez powodu twierdzi się, że jedyna książka Emily Bronte jest jedną z mroczniejszych powieści w historii literatury. Heathcliff może być uznany za diabła wcielonego, potwora, psychopatę, a jego zachowanie często wzbudza odrazę u czytelników. Mnie jednak nie zraził do siebie, ponieważ na jakiś pokrętny sposób zrozumiałam wykrzywioną psychikę tego człowieka, kochającego do szaleństwa Catherine, zwaną przez niego Cathy.

UWAGAUWAGASPOILERYMOŻLIWE!

Cały myk w Wichrowych Wzgórzach polega na tym, że Cathy umiera na stronie 200 (przynajmniej tego wydania, z którego korzystałam, przyjmijmy, że w przybliżeniu w połowie objętości). I to niszczy śliczny obraz trudnego związku pomiędzy nią a Panem Demonem Heathcliffem. Ale żeby było zabawniej, zostawia po sobie córkę. Którą miała ze swoim mężem. Który nie był wyżej wspomnianym Panem Demonem (i nie dlatego, że był Panem Demonem, było parę innych powodów, czyli np. głupota i kompletne niezdecydowanie dwojga kochanków, jakby nie mogli się zebrać, żeby się zejść!). Warto dodać, że Cathy zmarła z miłości. Z miłości do Heathcliffa, takiej prawdziwej, szalonej, potężnej, zgubnej. Bo męża też kochała, ale…

UWAGAUWAGAKONIECSPOILERÓWMOŻLIWYCH!

…żeby zrozumieć istotę tej miłości trzeba książkę przeczytać. I trochę nad nią posiedzieć. Jest taki moment, w którym zła interpretacja zdania może zmienić kompletny sens sensu całej historii. A to byłoby nieco problematyczne. Co więcej, żeby nie było, że nie ostrzegałam, osobniczki płci żeńskiej mogą się powzruszać, nawet bardzo, tak do łez. Mogą wyzywać na dobrą sprawę 99% bohaterów, wierzcie mi, miałam ochotę to w pewnym momencie zrobić. I jeżeli ktoś chce się metaforycznie poślinić nad tą arcywspaniałą miłością łączącą dwójkę głównych bohaterów powinien sobie po prostu odpuścić i pójść po jakiś spokojny i płytki romans paranormalny. Ślinienie się, bądź chociażby wzdychanie jest wielce niewskazane. Wskazane jest natomiast posiadanie kaca książkowego i wałęsanie się po domu racząc domowników krzykami na temat niestabilności mieszkańców Wichrowych Wzgórz i podłości autorki, przez którą nie można spać, bo myśli się o Heathcliffie.

Proponuję także uzbroić się w cierpliwość, bo nie od razu zostajemy wepchnięci w środek wydarzeń. Emily Bronte bawi się retrospekcją na poważnie – najpierw poznajemy Lockwooda, potem ktoś opowiada nam historię Wichrowych Wzgórz, potem znowu pojawia się Lockwood, a następnie ponownie ten sam ktoś opowiada nam chronologicznie, co się działo od wyjazdu Lockwooda do momentu jego powrotu. Troszkę to pogmatwane, nieprawdaż? Sieczka z niewprawnego umysłu gwarantowana.

A ja zostaję miłośniczką klasyki. A żeby być precyzyjną – miłośniczką klasyki powieści romantycznych. Będę propagować lekturę książek tego typu (najlepiej z XIX wieku, je czyta się wspaniale!) i wzdychać do bohaterów literackich, a co! Wichrowe Wzgórza to niewątpliwie gratka dla masochistów własnych serc – ból tego organu (u kobiet w większości przypadków) jest nieodłączną częścią procesu czytelniczego. Szykujcie się na nieprzespaną noc bądź noce! I na późniejsze katowanie innych tą historią! Bo inaczej się nie da, to tak oddziałuje na umysł, że wyzbycie się plejady pokręconych postaci z mózgu jest w gruncie rzeczy niemożliwe. Moja ocena chyba nie jest tajemnicą, czyż nie? O, właśnie, najlepiej nie brać się za tą powieść kiedy ma się coś do zrobienia – nie będzie Wam to dane. Ja np. próbowałam się uczyć i czytać na zmianę. Nie wyszło…


niedziela, 3 marca 2013

Matthew Quick, Poradnik pozytywnego myślenia [Przedpremierowo]


Poznajcie Pata. Pat ma pewną teorię – jego życie to film, który zakończy się happy endem, czyli powrotem jego byłej żony. Pat musi tylko spełnić kilka warunków: robić codziennie setki brzuszków, czytać więcej książek, ćwiczyć bycie miłym i dwa razy dziennie łykać kolorowe pastylki. Niestety nic nie układa się tak, jak powinno. Na domiar złego za Patem łazi piękna, choć równie stuknięta jak on Tiffany, prześladuje go piosenka Kenny’ego G, a nowy terapeuta sugeruje zdradę jako formę terapii! Pat nie przestaje jednak myśleć pozytywnie. Czy to wystarczy, by osiągnął swój cel?

Podczas czytania przyjęłam, że książka i film to dwie kompletnie inne rzeczy, które łączą tylko niektóre wydarzenia. Z filmu autorzy zrobili bardziej komedię, pozmieniali charaktery postaci, wydarzenia, fundamenty… A powieść bardziej podchodzi pod dramat obyczajowy. Zacznijmy od tego, że jest napisana dziwnym językiem. Główny bohater, pomimo, że ma swoje lata, zachowuje się tak, jakby cofnął się w rozwoju, myśli jak dziecko – po prostu widać po nim objawy choroby psychicznej. Jest postacią tak oryginalną, że trzeba się uzbroić w cierpliwość podczas poznawania go – ma skłonności do irytowania otoczenia poprzez zapatrzenie w byłą żonę. Tak, to może sprawić, że będziemy chcieli wykonać pewien ruch znany osobom, które obejrzały kinową wersję Poradnika pozytywnego myślenia. Matthew Quick mógłby śpiewać I believe I can fly i poczuć się jak Hemingway! Ale mnie było trochę żal czytnika, więc nie wyleciał przez okno…

Jednak ta historia ma w sobie coś takiego, że pochłonęłam ją w jeden ranek. Nie szczerzyłam się w próżnię ani nie płakałam, bo ona nie ma wzbudzać w czytelniku skrajnych emocji. Ma puknąć serce i umysł, żeby choć trochę myślały pozytywnie. Na dobrą sprawę nic nigdy nie jest stracone, choć los wybiera dla nas różne drogi, nie zawsze takie, które by nas w stu procentach satysfakcjonowały. O, i jeszcze jedno! Życie to nie film! Myślenie takie może zgubić człowieka! Jeśli ktoś choć w jakimś momencie pomyślał, że jego życie jest jak obraz w kinie, to powinien ekspresowo zażyć książki Quicka! To jedno z niewielu skutecznych lekarstw! Lepsze od kolorowych tabletek!

Ci, którzy widzieli film, mogą być nieco zawiedzieni, że w oryginale brakuje humoru, ciekawych scen i pomysłowej akcji, ale co tam, to jest naprawdę książka warta przeczytania! Może się nie spodobać (wszystko przez sposób myślenia Pata), może irytować, ale to nie jest ważne, bo treść jest świetna! I mnie się bardzo podobało! Tylko zauważyłam jeden fakt – postaci nie są nam szczególnie przybliżone. Pojawia się ich parę, ale żadnej nie znamy tak, jakby to powiedzieć, od podszewki. Jest tak dlatego, że Poradnik pozytywnego myślenia to coś na styl pamiętnika Pata, który sprawia, że tylko z jego perspektywy możemy poznawać świat.  Długo się zastanawiałam, jaką ocenę mam postawić. Padło na piątkę, bo jednak to tego maksimum zabrakło czegoś. Tego czegoś, co sprawia, że mam kaca książkowego i cały kolejny dzień chodzę nieprzytomna. Właśnie tego zabrakło. Ale może Was, po lekturze, takie coś trafi.

Premiera 6 marca, ready, steady, buy!
A o filmie pisałam TU

sobota, 2 marca 2013

1001 albumów muzycznych. Historia muzyki rozrywkowej


Nowe, zaktualizowane wydanie znakomitego przewodnika po historii najlepszych albumów muzyki rozrywkowej od początków rocka w latach 50. XX w. po technologiczne i elektroniczne innowacje pierwszej dekady XXI w. Przebojowa wiedza i przenikliwe, krytyczne spojrzenie 96 uznanych na świecie dziennikarzy muzycznych czyną z tej publikacji cenne kompendium. Materiał ilustracyjny obejmuje ponad 900 okładek płyt, a także fotografie zespołów i innych wykonawców. Obowiązkowa lektura dla fanów muzyki rozrywkowej w każdym wieku.

Jestem samozwańczym freak’iem muzycznym. Nie ruszę się z domu bez jakiejś melodii siedzącej w głowie, ba, zazwyczaj jest ich kilka i toczą one niezwykle zawzięte wojny o dominację. Mam w zwyczaju tworzenie składanek z utworami, których słuchałam w danym miesiącu, na danym wyjeździe, w danym momencie. Wydarzenia kojarzę z piosenkami towarzyszącymi im. Nawet jak gram, to najczęściej mam na jednym uchu słuchawkę z mocniejszym utworem, który dodaje kopa i mobilizuje mnie w przechodzeniu dalszych misji. Czyli jednym zdaniem – gdyby się dało, stworzyłabym związek małżeński z muzyką.

Ale niestety tak się nie da. To muszę jakoś inaczej funkcjonować. Dlategóż to namiętnie kolekcjonuję płyty i różnorodne albumy związane z tą gałęzią rozrywki. A jak tylko dostrzegłam możliwość zdobycia tego tomiszcza, nie wahałam się ani chwili. Mogę teraz zamknąć oczy, otworzyć na jakiejkolwiek stronie, a potem wejść na youtube i przesłuchać parę utworów z płyty wylosowanej. Brzmi ciekawie i tak jest. Ku mojemu smutkowi zabrakło w tym zbiorze paru naprawdę dobrych wykonawców – Rammsteina np.

Ilość albumów muzycznych – 1001- jest zadziwiająca, ale zamierzam poznać je wszystkie! Tak, znam tylko część z nich, ale gdy przykładowo dostrzegłam w spisie treści moich ukochanych Ironów czy też parę pozycji od the Beatles, od razu uśmiech wypłynął na mą twarz. Dodatkowo, obok czasu, kraju, kierownictwa artystycznego i wytwórni mamy krótką recenzję danej płyty i listę utworów z zaznaczonymi singlami (chyba, wciąż nie jestem tego pewna…).

To jest niewątpliwie gratka dla melomanów i nie tylko! Każdy, kto chce w łatwy sposób poszerzyć swoją muzyczną wiedzę powinien zaopatrzyć się w taki zbiór. Nie można go niestety mieć zawsze pod ręką, bo jest bardzo ciężki i już lepiej służyłby jako broń niż jako muzyczną wiedzę w pigułce trzymaną zazwyczaj w plecaku.

A teraz o wykonawcach – już ponarzekałam, że zabrakło tego i tego, a warto wspomnieć, kogo dokładnie znajdziecie w tym albumie. Stawili się: Prodigy, Incubus, Radiohead, U2, Simply Red, Cindy Lauper, The Clash, Patti Smith, Deep Purple, Black Sabbath, Coldplay, Aretha Franklin, Pink Floyd, The Cure, Sade, R.E.M., Michael Jackson, Red Hot Chilli Peppers, Arcade Fire, Madonna, ogółem płyty, które każdy szanujący się fan muzyki powinien znać. A ja zamierzam odsłuchać wszystkie 1001 i zrobię to, choćbym miała książki i seriale zaniedbać (wybaczcie). Polecam, polecam, polecam! Cena może trochę przestraszyć, ale te blisko tysiąc stron są tego warte!

Za ten wspaniały album dziękuję Pani Gosi z Publicatu! :)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...