wtorek, 11 czerwca 2013

Beata Pawlikowska, Blondynka na Jawie

Nowy Rok zaczęłam na Jawie. Przejechałam przez góry, lasy i pola ryżowe, weszłam na szczyt czynnego wulkanu, żeby zajrzeć do wnętrza Ziemi. Spędziłam kilka dni z nieznośnym francuskim naukowcem, który najbardziej lubił eseje i biusty. Trafiłam do wioski artystów, którzy tkają magiczne tkaniny, na tradycyjny pogrzeb i do rajskiej wioski wśród zielonych pól. Przez wiele godzin rozmawiałam z braminem – kapłanem najwyższej kasty – o ludzkiej duszy, cywilizacji i religii. Ach, Bali!... Cudowna wyspa słodko pachnących migdałowców!...
Ominęła mnie Blondynka na Bali, ale początkowo machnęłam na to ręką, bo przecież w tej książce miało być o Jawie. Okazało się jednak, że może i autorka była na Jawie, ale tylko na początku, bo potem Beatę Pawlikowską wywiało ponownie na Bali i zaopatrzyła czytelnika w kolejną porcję przygód z tej małej wysepki. Nie zmienia to jednak faktu, że z radością na twarzy czytałam o jej kolejnych perypetiach i przyglądałam się zdjęciom. Jednakże nie odczuwam wewnętrznej potrzeby, żeby zbierać na wyprawę do Indonezji. W przypadku wypraw do Ameryki Południowej serce mnie rwało, a teraz po prostu cieszyło się poznając nowe strony. Wcześniej nie wiedziałam, że jest wyspa o takiej nazwie jak Jawa! Jestem niedouczona….

Czytam sobie, czytam, aż po paru stronach w mojej głowie zapala się lampka. Czy tam nie powinno być przecinka? Ignoruję ją jednak, bo choruję od dawien dawna na nadprzecinkowość, więc równie dobrze mogłam się mylić. Lecz po którejś lampce popadłam w konsternację i przekartkowałam ostatnie strony, a nóż widelec (łyyyyżka!) znajdę posłowie od autorki. BINGO! Po przeczytaniu go mogłam czytać spokojnie, bo to nie zasługa korekty, ale specjalny zabieg autorki, która tak pisze i prosi o nieprzecinkowanie. Coś w tym jest, bo i czasem dla mnie przecinek nie powinien egzystować tam, gdzie zasady języka polskiego nakazują.

Książki Beaty Pawlikowskiej od zawsze mnie bawiły i od pierwszej przeczytanej pokochałam jej emocjonalny styl pisania. Jawa jednak nie przebiła moich ulubionych potyczek na Ukajali, ale nadal czytało się przyjemnie. Jest to na pewno obowiązkowa pozycja dla fanów podróży – i namacalnych i palcem po mapie. Może też służyć za nietypowy przewodnik – nie ważne, że ciężki i gruby, istotne jest to, że wskazuje cudowne miejsca, do których można uciec przed turystami. Jedynym, co mnie zirytowało, była duża ilość rozważań niekoniecznie dotyczących podróży – szło o turystów, mentalność ludzi, religię etc. Przygód podróżniczych było mniej, tak samo jak i zabawnych, lekkich opisów – nudziły mnie wątki związane z Julianem i jego dyskusjami z autorką. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Ale skoro Beata Pawlikowska idzie w takie strony, to trzeba to uszanować. Będę tylko ostrożniej podchodzić do jej kolejnej książki.

Za kolejną przygodę dziękuję wydawnictwu G+J!

3 komentarze:

  1. Ciekawa sprawa z tymi przecinkami, widocznie autorka tworzy swój własny, niepowtarzalny styl pisania po polsku :-)
    Za książkami Pawlikowskiej jak najbardziej przepadam, a jeszcze bardziej lubię jej niedzielne audycje w radiu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Każda jest świetna. Ja czytam Pawlikowską namiętnie i łapczywie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zabierałam się wcześniej za te książki, ale skoro najlepiej wspominasz potyczek na Ukajali - to może do nich zajrzę właśnie ;)

    OdpowiedzUsuń

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...