Dziewczyna z brakującym fragmentem palca
Oślepiający blask. Wszystko
nienaturalnie oświetlone. Trudno się do tego przyzwyczaić. Na początku było w
miarę spokojnie, choć złe przeczucia przyczaiły się w kącie. Sztorm, płynę
łódką do latarni na morzu. Mam znaleźć dziewczynę i dostarczyć ją
zleceniodawcy, a moje przewinienia zostaną zapomniane. Dobra. Da się zrobić.
Już po przekroczeniu progu wiem, że coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Wchodzę
na górę, zasiadam w dziwnym fotelu i . . . Nie wiem, gdzie jestem. Na pewno nie
tam, gdzie wsiadłem. Potrzebuję chwili, żeby moje oczy zaakceptowały jasność
docierającą ze wszystkich stron. (Och, jak dobrze, że przezornie zmniejszyłam
jasność w ustawieniach i teraz mój narząd wzroku nie krwawi!) Odbicie dziewczyny
wydaje się być łatwą robotą. Tylko że… Tylko że potem następują pewne
komplikacje. Ta praca jest za dziwna. Coś jest na rzeczy. Jestem z nią jakoś
związany. Tylko jak? Na imię mi Booker DeWitt, jestem głównym bohaterem BioShock: Infinite.
Do mojej dyspozycji miałam parę
broni i magiczny hak, którym mogłam rozkwaszać twarze wrogów. Co najlepsze, zwiedzając
Columbię zdobywałam wigory. W sumie
jest ich osiem. Possesion, Devil’s Kiss, Murder of Crows, Bucking Bronco, Shock
Jockey, Charge, Undertow, Return to Sender. Uwielbiam kombinację
Undertow (woda) I Shock Jockey (prąd), a jak przeciwnik nadal nie zszedł, to atakowałam
go hakiem i był z głowy. Na początku bawiłam się też Devil’s Kissem, ale
jednak.. Nie. Mało używałam Possesion, Murder of Crows i Bucking Bronco. Były
dla mnie niepraktyczne i nieprzydatne. Jeśli chodzi o przeciwników, to irytował
mnie Handyman – przez niego najczęściej ginęłam. Potyczki z Zealot of the Lady
to czysta przyjemność – mogłam z nim walczyć wręcz (za pomocą haka i wigorów),
a on ciągle znikał i pojawiał się gdzie indziej robiąc szarżę.
Niekończąca się amunicja, kończące się sole…
Nie miałam wmontowanego radaru na
wrogów, więc wskaźnikiem, czy wybiłam wszystkich była muzyka (przy walce się
zmieniała na taką bardziej energiczną a i wnerwiającą). Elizabeth za każdym
razem chowała się gdzieś i rzucała mi zdrowie, amunicję i sole (sól napędza
wigory). Tego, co mi było najbardziej potrzebne, czyli soli, brakowało zawsze.
Pewnie dlatego, że to BioShock: Infinite
to FPS z elementami gry fabularnej, a ja jednak preferuję walkę wręcz, a nie
strzelanie na oślep (bo i tak zwykle nie trafię…). Tak więc wigorów używałam w
ostateczności bądź na mocniejszych wrogów, z którymi nie mogłam poradzić sobie
hakiem.
Witam, przyszedłem Pana zabić. |
Czego mi zabrakło? Większej
otwartości świata. Tu musiałam iść z fabułą, nie miałam żadnych misji
pobocznych, tylko idź, zrób to, tamto, skończ grę. Twórcy prowadzili mnie za
rączkę. O ile na początku strzelania nie było za dużo, tak później co drugi
krok ktoś chciał mnie zabić (ach, nie ma to jak być the False Shepard),
uszkodzić, ukraść Elizabeth. Nie spodziewałam się epickiego zakończenia – może dlatego,
że wszelkie ziarenka, na które trafiałam w trakcie gry zupełnie nie wzbudziły
mojego zainteresowania. A tu nagle bach, to, co się działo po większości
strzelanek dosłownie wgniotło mnie łóżko. Długo nie mogłam się otrząsnąć po
wydarzeniach, może dlatego, że komuś zachciało się bawić w światy równoległe. Tak,
zakończenie to zdecydowanie najlepsza część całej gry
.
Jaka ładna Tear do innego świata! Chodź, Booker, idziemy…
Parę razy wpakowaliśmy się taką
wyrwę do innej rzeczywistości. Ogółem są one bardzo przydatne, najczęściej
prosiłam o pęknięty hydrant (Elizabeth ma skilla w otwieraniu takowych), a
potem trzask Shock Jockey’em i przeciwnik z głowy. Co smutne, w trakcie
rozgrywki trochę się nudziłam. Co chwila do kogoś trzeba było strzelać, przed
kimś uciekać, gdzieś iść. Brakowało mi chwili wytchnienia, tak jak wyżej
wspomniałam, chciałam pochodzić, popatrzeć, pozwiedzać. Niestety nikt mi na to
nie pozwolił. Nad tym ubolewałam najbardziej. Bardziej niż nad dziwnymi
fakturami roślin czy też nudnym NPC, którym brakowało życia.
BioShock: Infinite nie zachwycił mnie tak, jak Batman: Arkham City, ale to nadal
bardzo dobra gra, przy której spędziłam parę godzin. Graficznie można by
zmienić parę rzeczy, urozmaicić fabułę, muzykę i mechanizmy postaci, ale ogółem
jest ok. Stawiam 4+, głównie za to świetne zakończenie, o którym wciąż myślę,
choć rozgrywkę skończyłam parę tygodni temu. Och, jeszcze poddałabym poważnemu
zabiegowi korekty Elizabeth, która jeśli się nie chowała, to właziła mi pod
stopy, lub rzucała monetą. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że przez większość
czasu przeszkadzała…
Rzadko gram w jakieś gry i jak już, to nie mam ich za wiele. I to tylko w popularne gry typu Assasin's creed. Ale ta gra wydaje się też być ciekawa, jeśli znajdę wersję na xboxa360 to kupię. :)
OdpowiedzUsuńja raczej nie grywam w gry - brak czasu i zainteresowania...raczej nie dla mnie :(
OdpowiedzUsuńJestem masochistką, bo przeczytałam tę recenzję. I nie posiadam żadnego sprzętu umożliwiającego mi granie w takie gry (nawet jedyny laptop jest zbyt stary i po prostu nie pociągnie takich gier, sprawdzałam). ;__; Pomijając fakt, że ja zwyczajnie grać nie umiem, ekhem. Niemniej jednak straaasznie lubię gry :3 Bioshock brzmi świetnie, chociaż ten brak wytchnienia może męczyć, co? C:
OdpowiedzUsuńPrzeszedłem mniej więcej 2/3, skasowało mi w magiczny sposób połowę sejwów (achievementy zostały) i musiałbym znowu zaczynać w mniej więcej 1/3... Szczerze mówiąc nie chce mi się. Gra jest dość... Nudna. Skończę chyba tylko dlatego, że poznać owo mityczne, genialne zakończenie, ale gameplay moim zdaniem odstaje nawet od stareńkiego Bioshocka 1 :( Szkoda, ochom i achom nie było końca, a jak dotąd to dla mnie duże rozczarowanie.
OdpowiedzUsuńNa plus na pewno Izabel i masa smaczków.
Całe szczęście, że grę pożyczyłem od znajomej, zamiast inwestować w Infinite zakupię gdzieś po taniości Dishonored :)
Ups, chodziło mi oczywiście o Elizabeth :)
Usuń