My motivation is gone
too soon
Energiczne Supersoaker katowane w rozgłośniach radiowych dawało namiastkę
nowego albumu, jednakże ja wciąż przypominałam sobie ich bardziej melancholijne
Closer, Sex on fire czy też Pyro.
To piosenki, dzięki którym pokochałam wokal Caleba Followilla i towarzystwo
jego braci i kuzyna. Teraz poszli trochę w inną stronę. Nie pominęli pięknej
ballady Wait for me, którą wypuścili
jako drugi singiel, ani paru kawałków dających przysłowiowego kopa, ale w
niektórych momentach na płycie po prostu zajeżdża country rockiem.
Czy to źle? Zależy. Znałam
większość najpopularniejszych piosenek Kings of Leon, ale nie przemogłam się,
żeby sięgnąć po całą płytę. Można mnie nazwać amatorskim słuchaczem, dlatego
nowe brzmienie nie było dla mnie szokiem, choć brakowało mi tego
przytłaczającego nastroju z Closer. Mechanical Bull to płyta bardziej
utrzymana w wesołym, radosnym nastroju, pomimo, że teksty nie są bardzo optymistyczne.
Jest trochę jak tytułowy mechaniczny byk z rodeo – wierzga energią, by nagle
przejść w stan spoczynku, jakim jest najpiękniejsza i najlepsza piosenka z
całej płyty – nr 6, Wait for me, o
której wspominałam wyżej.
Można dostrzec, że po pełnej
przebojów Only By the Night KoL
powinni powtórzyć sukces, bądź stworzyć coś lepszego. W Internetach Come Around Sundown, następna ich płyta
zbiera dosyć niepochlebne opinie. Mechanical
Bull wydaje się być kontynuacją ich słabej passy – czyżby się wypalili?
Albo wciąż szukają swojego stylu, bo nic im nie pasuje. Początek Tonight kojarzył mi się z Closer, i to słychać w basach. Pomimo,
że Tonight to jeden z lepszych utworów
na płycie, niesmak czai się w uszach. Dokładniej niesmak i oburzenie,
ewentualnie niedowierzanie.
Coming back home jak i Comeback
story wpadły mi w ucho, choć ich aranżacja jest dosyć niespójna. Comeback story to wolniejsza ballada,
wydająca się na początku nudna i nic nie znacząca, a Coming back home jest wspomnieniem starych Kings of Leon – ma ten
uwielbiany przez fanów nastrój tajemniczości. Rock City mi nie podeszło. To chyba najgorsza piosenka z płyty.
Irytuje mnie. Kojarzy mi się z rozwlekłością i brakiem pomysłu na utwór. Drugi
numer zdecydowanie przewijam. I też tak trochę źle kojarzą mi się Beautiful war i On the chin, ale je da się przeżyć.
Zawiodłam się. Żyłam w utopii,
gdzie KoL tworzyli piosenki piękne, wspaniałe, takie, o których zapomnieć nie
mogłam. Zaczęli kombinować jak debiutanci – łączyli jedno z drugim, energię z
powolnością, country z mocniejszym rockiem. Ta mieszanka nie wyszła im na dobre
– stworzyli niespójny album, który odstaje od ich wcześniejszej przeszłości.
Nie mówię, że jest on zły, bo przecież wypatrzyłam parę perełek (Wait for me! Przypomina mi swoim
charakterem kochane Pyro).
Mogli wznieść się jeszcze na góry popularności i
szacunku od fanów i krytyków, ale im się to nie udało. Żałuję. Oczekiwałam
dobrej płyty na miarę porządnego rocka, dostałam coś bardziej komercyjnego, w
czym brakuje uczucia, emocji, pasji. Ocena 3+. Na szczęście wcześniej pojawił
się genialny album Arctic Monkeys, który teraz ukoi mój ból i przyniesie
pocieszenie
Wiesz, bardzo fajnie piszesz o muzyce. Powinnaś pisać do jakiegoś czasopisma. To naprawdę rzeczowa recenzja i chociaż to zupełnie nie jest muzyka w moim stylu, przeczytałam z przyjemnością. :) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńŚwietny post. Aż miło się czytało! Podzielam powyższe zdanie. Powinnaś pisać do czasopism.
OdpowiedzUsuńWiem, że post dodałaś 3 lata temu, ale mi również brakuje piosenek typu pyro, closer, cold desert, I want you, be somebody, use somebody, sex on fire i wielu innych:/
OdpowiedzUsuń