Oto jest stos październikowy. Wciąż nie kupiłam ani jednej książki, yahey! Już dwa miesiące wytrzymałam! Ale sądzę, iż niedługo to złamię, ponieważ zbliża się parę ciekawych premier, które pewnie zmuszą mnie do zakupu jakiś powieści. Ale to dopiero pod koniec listopada.
~Muse, 2nd Law; Billy Talent, Dead Silence~ od DużegoKa. Drugi krążek jest o niebo lepszy od pierwszego i sprawił, że polubiłam formację Billy Talent. A nowa płyta Muse mnie zawiodła...
~Skunk Anansie, Black Traffic~ od merlina - jak widać, wzięłam się ostro do roboty, jeżeli chodzi o recenzowanie płyt. Dotąd znałam tylko Weak i Because of You Skunk Anansie, zaczęłam też powoli przesłuchiwać płytę, ale.. Coś mi nie styka.
~Dziewczyny w podróży~ od merlina. Wspaniała, wspaniała, wspaniała! Dzięki niej zrezygnowałam z wakacyjnego siedzenia w domu, tylko, dopóki mam możliwości, zaczęłam planować wyjazdy obfite w zwiedzanie.
~Marissa Meyer, Cinder~ od Egmontu, postaram się niedługo zabrać za lekturę. Ale zapowiada się nieźle, jeszcze po tylu zachęcających opiniach i recenzyjach...
~Świat Nocy, Śniąc na Jawie, Błękitna nadzieja~ od PB, w kolejce do czytania, z cyklu odmóżdżające romanse paranormalne. Plus Świat Nocy. Który PR nie jest.
Niżej Ruchomy Zamek Hauru (więcej spodziewałam się po tym filmie... A ten się kupy nie trzymał!) i dwie gry, w które zamierzam pograć w nadchodzący weekend.
Na
dzień dzisiejszy – kto by nie słyszał o Juli, młodej wokalistce, która robi
,,spektakularną” karierę na polskiej scenie muzycznej. Jak to możliwe? Parę
dźwięcznych, wpadających w ucho piosenek z banalnymi tekstami. Krótko i na
temat o całej jej płycie. Bo po Na krawędzi spodziewałam się naprawdę więcej.
Zanim płytę dostałam, słuchałam sobie Za
każdym razem i Nie zatrzymasz mnie.
Pierwsza piosenka w radiostacjach w całym kraju stała się hitem. Druga też.
Jula wystąpiła na paru większych koncertach, potem wzięła udział w Bitwie na Głosy… Czy naprawdę zasługuje
na coś takiego? Rozumiem, pełna zapału młoda dziewczyna. Skrzętnie ukrywa swoje
życie towarzyskie. Ale czy naprawdę ma tak dobry głos? Nie ma. Na żywo nie
ciągnie własnych piosenek. Nie ma interesującej barwy. Ot, przeciętniak.
I
taki przeciętniak znany jest przez większość narodu z radia/gazet/telewizji. To
jest typowa komercyjna artystka, z typu tych, które są lubiane przez większość
ludzi. Bo niezobowiązujące, bo uszy nie bolą, bo ma w miarę miły głos… Ale na
Zachodzie kariery nie zrobi. Może i w Polsce takie coś przechodzi… Tam w sumie
też, ale artystki, nawet jeżeli nie są jakoś ultra zdolne, to jednak mają siłę
przebicia i po chwili zna je cały świat. A gdzie jest prawdziwa muzyka, głębia
w utworach? Ciekawe, niebanalne teksty nie tylko o miłości?
Prawdę
pisząc, wciąż nie potrafię wyjść z podziwu, że taka Jula robi tak ogromną
karierę, a np. inna artystka, o wiele lepsza, jest niedoceniana i nieznana
przez większość ludzi, których pytam o jej pseudonim artystyczny. Widać nie
lubi się teraz oryginalności i jakiegoś odstępstwa od norm, przykre dość.
Płyta
jest w miarę spójną kompozycją. Czyli że utwory aranżacjami zbytnio od siebie
nie odstają. Jest parę niezłych piosenek, np. dwie wyżej wymienione, czy Tylko ty –rytmicznie i dźwiękowo
przypomina Za każdym razem. Byłam też mi się w miarę podoba, ale
niestety nie ma fajerwerków. Linia wokalna była tworzona z myślą o jej głosie,
potem trochę poprawiono komputerowo i voila. Jeżeli szukacie kogoś w stylu
Florence Welch, to Jula na pewno się do
takich osób nie zalicza. Głównie przez słaby głos.
To
na czym polega ten fenomen? Na reklamie. Głównie na reklamie. Nie zaprzeczam,
że miło spędziłam czas przy płycie, o nie. Ale… To nie jest nic wybitnego.
Taka muzyka dobra do gotowania – nie odwraca uwagi treścią od czynności
aktualnie przez nas wykonywanej. Więc na koniec będzie 2+. Za brak tej głębi, której usilnie poszukuję na coraz to nowych
płytach. Wiem, że porównanie Juli do Gosi Andrzejewicz może być trochę bolesne,
ale właśnie tak mi się kojarzy. Te teksty.. Takie proste, prostsze niż budowa
cepa. Ale przynajmniej mam świadomość, że gdzieś w Polsce są artyści, którzy
tworzą inaczej. Monika Brodka, Mela Koteluk, Julia Marcell. Mają jakieś grono
fanów, prawda? Czyli że są gdzieś w Polsce także słuchacze, którzy szukają w
muzyce czegoś więcej, niż nudnych i prostych pioseneczek o miłości.
Lena żyje w świecie, w którym [miłość]
uznano za niebezpieczną chorobę, a ludzie poddawani są zabiegowi, po którym już
nigdy nie będą mogli kochać. Tuż przed operacją dziewczyna zakochuje się w
Aleksie. Ich wspólna ucieczka kończy się tragicznie… Wśród dymu i płomieni Lena
widzi twarz ukochanego po raz ostatni. Zrozpaczona przystępuje do ruchu oporu,
by walczyć o wolność i [miłość]. Na jej drodze staje tajemniczy Julian. Czy
można pokochać największego wroga?
Kwestią
sporną jest fakt ponownego zakochiwania się po śmierci naszej pierwszej
miłości. Umiera Wam osoba bliska, z którą tworzyliście szczęśliwy związek,
miłość ponad życie, a ta osoba nagle znika. Nie ma jej. Odeszła. Macie żyć w
celibacie, smutni, depresyjni? Czy może żyć pełnią życia, z myślą o osobie,
która odeszła? Zakochać się być może ponownie, być szczęśliwym tak jak kiedyś,
ale nie zapominać o zmarłym i o chwilach wspólnie przeżytych. Można tak? Można.
Ale często społeczeństwo nakazuje nam chować się, udawać ,,warzywo”, uważają,
że jeżeli straciliśmy kogoś, to nie możemy już normalnie funkcjonować. Musimy
cały czas modlić się do ołtarzyka. A na dobrą sprawę tak nie jest… Bo życie
jest tylko jedno i wypada je przeżyć. Porobić to, czego nigdy nie mieliśmy
okazji spróbować. Nie tylko dla zmarłego, ale głównie dla siebie samego.
Lata wojen i rozłąki odcisnęły na
królewskich synach mocne piętno. Alberon nie wierzy w dyplomację i jest
zdecydowany bronić królestwa siłą. Z dumą prezentuje plany swej tajnej broni –
Krwawej Maszyny. Razi obawia się jednak, że Maszyna zniszczy wszystko, co w
czasie swego panowania osiągnął ich ojciec. Pomimo kontrowersyjnych sojuszy
Alberona Wynter staje po jego stronie, nawet kiedy wyczekiwanymi w obozie
sprzymierzeńcami stają się Wilkołaki…
Zbuntowany książę to już ostatnia część Trylogii Moorehawke. Ostatnia i czy najlepsza? Nie
do końca. Jednak najlepiej wspominam pierwszą część, była najbardziej
nowatorska, a wydarzenia z drugiej i trzeciej tak trochę zlewają się ze sobą w
moim umyśle, ciężko jest mi je od siebie oddzielić. Może też dlatego, że
utrzymane są w tym samym nastroju, dzieją się w podobnym klimacie, są w sumie podobne,
tylko różnią się szczegółami. Oczekiwałam też tak trochę epickiego zakończenia,
ale takiego nie otrzymałam. Było… Normalne, zwykłe, przeciętne. Bez żadnych
fanfar. Może i działo się dużo, ale jakoś mnie to nie poruszyło, w głowie
rozbrzmiewał mi tylko komentarz w stylu ,,meh”.
Żałuję
trochę tego, ale ponownie nie zaprzeczę, że powieść czyta się dobrze. Znakomita
narracja i szczegółowe opisy przenoszą czytelnika w fantastyczny świat Wynter,
pełen poświęceń i problemów. Nie brakuje nagłych zwrotów akcji i realistycznych
bohaterów. Podoba mi się cały zarys historii, jest dobrze nakreślony, bez
irytujących luk. Autorka wykreowała wszystko od początku do końca, dokładnie,
choć zostawiając czytelnikowi trochę miejsca na własne fantazje i
dopowiedzenia.
Bohaterów
dalej mogę chwalić, bo bardzo ich polubiłam i po lekturze części trzeciej
wreszcie mam pełny obraz motywów ich zachowań, wydarzeń z przeszłości. Celine wprowadziła
do akcji postać Alberona, przedstawia go takim, jakim jest w czasie wydarzeń z
części trzeciej, więc dzięki temu możemy zaobserwować jego przemianę. Przemianę
także widać w Wynter, która, bo jakżeby inaczej, stała się silną i pewną siebie
istotą. Razi wciąż jest Razim, choć nie brakuje mu ciężkich doświadczeń, a
Christopher, troszeczkę usunięty na drugi plan, za mało mi go było w powieści.
Waham
się co do faktu, jak zakończyć ten tekst. Nie wiem, jaką ocenę postawić, choć
pewnie wpływ poprzednich części poczuję i ocenę podwyższę. Tak. Dlatego będzie
4+, spodziewałam się czegoś lepszego, ale w ogólnej skali jest nieźle. Celine,
ale mogłaś dopisać może coś jeszcze! Jakiś prequelik! Czy coś! Trylogia
Moorehawke to seria na pewno niezwykła. Niezwykła dlatego, że łączy w sobie
wszystkie ważne dla nas zagadnienia, skupia się na problemach rodzinnych,
miłosnych, politycznych. Problemach, jakie nękają władców. I jakie mogą kiedyś
nękać nas, choć nikomu tego nie życzę. Sprawia to, że jeszcze chętniej się ją
czyta, bo przecież można traktować to jako niemałą pomoc, gdy w takiej sytuacji
staniemy. Ale przecież głównym argumentem za przeczytaniem będzie fakt, że kto
by nie chciał teraz, jesiennym wieczorem, okokonować się kocem z książką i
ciepłą herbatką (nie dosłownie) i przenieść się do niepowtarzalnego świata choć
na chwilę, by uciec od zaokiennej szarości? Właśnie dlatego lubię historie
osadzone w tak barwnych krainach, bo poprawiają mi humor i czasem przybliżają
pewne problemy. Tak. Może i nie umieściłam serii w rankingu ulubionych
czytadeł, ale to nie znaczy, że nie jest ona jedną, z moich ulubionych. Ba,
jest! To ta seria nie raz przywracała mi wenę, czasem była natchnieniem po
sięganie po książki o podobnej tematyce. To tyle ode mnie. Do Was należy
decyzja, czy zdecydujecie się na przeczytanie.
Za
książkę dziękuję grupie wydawniczej Publicat!
(Wiem, że w recenzji części drugiej pisałam, że to właśnie ona najbardziej mi się podobała. Jednak przez pryzmat czasu stwierdzam, że pierwsza najlepsza i basta!)
Popełniłam pewne coś... Chyba jest to artykuł. Pisałam go z myślą o ActionMagu, ale na bloga także nim zarzucę, bo w sumie jestem dumna z siebie. A jaki jest cel? Przybliżenie Wam postaci Julli Marcell ;)
~*~
PROLOG:
EP’ka
Storm. 2007 rok. Młoda polska
wokalistka, Julia Marcell, komponująca od 14 roku życia wreszcie decyduje się
na wydanie swoich pięciu utworów. Sama. I co z tego wyszła? Wspaniała, ale to
wspaniała EP’ka. Pięć niepozornych piosenek pełnych fortepianowych brzmień i
ciekawych tekstów wyśpiewywanych mocnym głosem Julii. Ale dlaczego już wtedy
nie stała się ona sławna? Trudno powiedzieć. Może wpływ miało na to fakt, że do
wielu ludzi taka muzyka nie dociera, nie rozumieją jej piękna. Bo Julia już Storm pokazała, że gra inaczej, ale nie
zaprzeczała, że inspirowała się Reginą Spektor.
Twin Hearts, Storm i The Roads to
najciekawsze piosenki z EP’ki. Accordion
Player i Jack the Ripoff nie
brakuje uroku, ale jednak w tych wyżej wymienionych trzech jest jakaś magia,
która wkrada się w serce słuchacza i w nim zostaje.
Storm to dobry początek. Ale właściwą
karierę Julia zrobi trochę później… I tym akcentem możemy przejść do …
AKT I, w którym Julia wydaje pierwszą dłuższą płytę:
Październik
2007. Julia za pomocą strony Sellaband postanawia zebrać kwotę 50000 dolarów,
która umożliwi jej nagranie longplaya. I zebrała tę kwotę. W taki sposób
powstał jej debiutancki album, It Might
Be Like You. Utrzymuje nastrój EP’ki dzięki klawiszowym i skrzypcowym
aranżacjom, ale powoli także zaczyna odchodzić w stronę tego, co zaprezentuje
na June, dlatego It Might Be Like You jest dla mnie płytą przejściową pomiędzy dwoma
stylami, w których prezentuje się wokalistka.
12
piosenek, z których nie wszystkie zdobywają serca. The Story,
Married to Life, Billy Elliot, Dancer, Carousel
czy Fear od Flying to najlepsze z
nich. Potencjał miało także Outer
Space, ale irytuje nieco linia instrumentalna, mnie po prostu nie podchodzi
rytm tego utworu. Jest taki nijaki, szczerze pisząc.
It Might Be Like You nieco mnie
zawiodło, może też dlatego, że przygodę z wokalistką zaczęłam od June, co jest kompletnie różne od
pierwszej płyty Julii.
Takim
sposobem doszliśmy do…
AKT II, w którym Julia wydaje drugą płytę i zdobywa masę fanów:
Październik
2011. Julia stała się wokalistką świadomą swojego głosu i umiejętności. Z taką
wiedzą zaczyna tworzyć materiał na nową płytę. Materiał, którego albo się
kocha, albo się go nienawidzi. Nie można być pomiędzy. Jest to tak wyjątkowa
płyta, że żeby ją polubić musiałam się głębiej wsłuchiwać. I udało mi się, i to
właśnie w tym momencie pokochałam Julię. Za co? Za rytm, za power, za głos, za
ciekawe aranżacje. Za to, że trochę przypominała mi inne wokalistki, które
bardzo lubię i szanuję.
Już
na wstępie dostajemy po głowie mocnym rytmem, bo płyta zaczyna się od June. Potem Matrioszka, Since, CTRL. CTRL
to dziwna piosenka, jedyna, która mnie nieco irytuje na płycie. Po CTRL nieco niedoceniany utwór, Gamelan, który wcale nie odchodzi od
konwencji całego krążka. Jeden z lepszych, śmiem zauważyć. Potem chwila odpoczynku, czyli krótkie
przejście instrumentalne i Echo!
Najwspanialsza piosenka w karierze Julii, uwielbiana przez fanów. Dowodem tego
może być to, że na jej łódzkim koncercie wszyscy krzyczeliśmy, żeby właśnie tę
piosenkę zaśpiewała na koniec. I my zaśpiewaliśmy z nią. Echo to pełen metafor utwór, którego zrozumienie jest nie lada
wyzwaniem. Po Echo nadchodzi I Wanna Get On Fire, najbardziej
zagadkowa i niepokojąca piosenka z całego krążka. Ma w sobie coś magnetycznego,
coś, co sprawia, że słuchaczowi przechodzą ciarki po plecach. Crows i
Shhh, mocne, taneczne utwory, przy
których nasze kończyny nie mogą ustać w miejscu. I na zakończenie spokojniejsze
Aye Aye, kolejna perełka na płycie,
szkoda także, że kolejna niedoceniana.
Sukces
June przyczynił się do tego, ze
otrzymała Paszport Polityki w kategorii Muzyka Popularna, Fryderyka w kategorii
Album roku: muzyka alternatywna i 6 innych nominacji do Fryderyków.
EPILOG:
Na
łódzkim koncercie, Julia w prezencie zagrała nam swoje dwa nowe utwory, jeszcze
nigdzie nie publikowane. Widać w nich wpływy poprzednich wydawnictw, ale sądzę,
że otworzą kolejny rozdział w twórczości artystki.
Julia
jest mega pozytywną osobą, widać, ze kocha to, co robi. To się chwali. Dlatego
z niecierpliwością oczekuję jej kolejnego koncertu w moim rodzinnym mieście,
kolejnej płyty i … Idę zasłuchiwać się w jej niezwykłych utworach i zachęcać
moje otoczenie do czynienia tego samego.
Postanowiłam wziąć udział w tej zabawie. Może też dlatego, że co jakiś czas ulubione czytadła się zmieniają i chcę mieć gdzieś zapisane, że to akurat w tym momencie podobało mnie się to, to i to. Za zaproszenie dziękuję Cassiel i Jane ;)
1. Haruki Murakami 1Q84 - ranking otwiera jedna z moich najukochańszych książek. Gdy tylko przeczytałam pierwszą stronę, wiedziałam, że książkę pokocham. I że nie będę mogła po niej spać xD Pierwsza część jest niezaprzeczalnie najlepszą z trylogii, najciekawszą, z największą ilością napięcia, bo autor dopiero nas wprowadza w zadziwiający świat z dwoma księżycami, stawia przed nami masę niewiadomych i każe kontynuować lekturę. Nie czytałam nic po za tą serią Murakamiego, ale mam nadzieję, że niedługo to zmienię, a tym samym jakaś nowa pozycja wpłynie do tego rankingu ;)
2. Maja Lidia Kossakowska Siewca Wiatru - co to za ranking ulubionych czytadeł bez Daimona Freya i anielskich zastępów? Siewca Wiatru to jedna z pierwszych książek, którą pokochałam od samego początku i którą mogę czytań nieskończenie wiele razy. Humor jest wprost genialny, pomimo ,,tragicznych" sytuacji czytelnik i tak tarza się po śmiechu. To głównie zawojowało moje serce. Tak samo postać Daimona, Gabrysia czy Zgniłego Chłopca, nieco pominiętego w części pierwszej. O i Lampka. Taaak, Lampka jest boską postacią.
3. Suzanne Collins Igrzyska Śmierci - znowu, co to za ranking bez Katniss? Pomimo tego, że to właśnie Kosogłos jest najbardziej wzruszający, to do Igrzysk Śmierci mam największy sentyment, najlepiej mi się kojarzą, dlatego tę część wybrałam do rankingu. Uwielbiam całą historię, uwielbiam pomysł na Głodowe Igrzyska, uwielbiam pióro autorki, uwielbiam to napięcie, wszystko w książce jest w sumie niesamowite! A kto nie czytał, niech żałuje!
4. Julie Kagawa Żelazna Królowa - jeszcze niewydana w Polsce, ale mam ją już za sobą i przyznam, że dawno nie byłam tak wkurzona, jak podczas czytania ŻK. Wkurzona na to, co autorka zrządziła bohaterom, oczywiście. Bo technicznie jest cudownie, magicznie, fantastycznie *w tym miejscu jeszcze więcej pozytywnych przymiotników*. Trzecią część czyta się najlepiej, akcja jest najbardziej zaskakująca, wydarzenia z pierwszej i drugiej mogą się schować przy pierwszej. I Ash, taaak, pominięcie sylwetki Asha w tym opisie byłoby niewybaczalne xD
5. Joe Abercrombie Zemsta najlepiej smakuje na zimno - cegła niemała, ale jak wciąga! I jak nieziemsko stworzony świat! *_* Nic więcej w sumie nie muszę o niej pisać, książka przegenialna i trzeba, po prostu trzeba się z nią zapoznać!
6. Antoine de Saint-Exupery Mały Książę - tego chyba też nie trzeba komentować. Piękna i smutna opowieść o poszukiwaniu przyjaźni z masą cudnych cytatów. Najładniejsza lektura, jaką kiedykolwiek czytałam.
7. Małgorzata Gutowska-Adamczyk Mariola, moje krople... - groteskowe przedstawienie czasów PRL-u, czyli okresu, którym od zawsze się interesowałam. Łzy ze śmiechu gwarantowane, uwierzcie. Historia nie wychodzi poza mury teatru i w sumie dobrze, interesuje mnie teatr od podszewki. Dlatego książki nie mogłam w tym rankingu pominąć.
8. J. K. Rowling Harry Potter i Zakon Feniksa - moja najukochańsza część HP, może dlatego, że jest w niej dużo Syriusza Blacka. Syriusza uwielbiam, tak samo jak wszelkie wspomnienia o jego młodości spędzonej w Hogwarcie. Część 5 wydaje się mi najciekawsza, ogólnie dzięki tej książce pokochałam całą serię, ale moją wielką Trójcą pozostają części 5, 6 i 7.
9. Markus Zusak Złodziejka Książek - z cyklu cholernie smutnych powieści, narracja mnie powaliła, tak samo przedstawienie Śmierci, masę łez wylałam w trakcie lektury, a czytałam ksiązkę dopiero raz. Chyba nie jestem gotowa na kolejne czytanie.
10. Libba Bray Mroczny Sekret- kolejna smutna historia rozgrywająca się w pięknej scenerii. Chciałabym się przenieść do czasów, w których rozgrywa się akcja, zawsze pociągała mnie wiktoriańska Anglia. Te suknie, obyczaje, aww. Średniowiecze pociąga mnie bardziej, ale Anglią w czasie rozkwitu także nie pogardzę ;)
Oczywiście moich ulubionych czytadeł jest więcej, ale wszystkie się tu nie zmieszczą :( Dodatkowo zamieszam parę fajnych piosenek Julii Marcell - wpływ zeszłotygodniowego koncertu ;) Nie zapraszam nikog.. JENNY! Tak, TY! Chcę zobaczyć Twoją listę, sis.
Siedemnastoletnia
Anna spędza wakacje w Wenecji. Podczas jednego ze spacerów jej uwagę przykuwa
czerwona gondola. Dziwne. Czyż w Wenecji wszystkie gondole nie są czarne? Gdy
niedługo potem Anna wraz z rodzicami ogląda paradę historycznych łodzi, zostaje
wepchnięta do wody – a na pokład czerwonej gondoli wciąga ją niewiarygodnie
przystojny młody mężczyzna. Zanim dziewczyna zejdzie z powrotem na pomost,
powietrze nagle zaczyna drżeć i świat rozpłynie się Annie przed oczami.
Zauważyłam,
że ostatnio Wydawnictwo Egmont wydaje same ciekawe książki. O ciekawej
tematyce. Książki, które bardzo często poniewierają serca czytelników
nadmiernymi zmianami sytuacji – w jednym momencie się śmiejemy, nagle zaczynamy
płakać. I teraz… Wyszła kolejna taka książka. Być może to nie jest druga
Trylogia Czasu, być może nie jest tak wzruszająca, tak fantastyczna, tak dobrze
napisana, ale jednak… dotyczy podróży w czasie. A wszystko, co podróży w czasie
dotyczy, w jakimś stopniu będzie dobre, choćby za samą tematykę.
Awww,
Wenecja, tyle się nasłuchałam o tym mieście i od dawna moim marzeniem jest, by
tam się wybrać. A Eva Voller w swojej książce dała mi namiastkę wyprawy,
ukazała Wenecję w świetle doskonałym, zachęciła, sprawiła, że ,,poczułam”
trochę magii tego miasta. Bo Wenecja jest piękna. Te kanały, te fantastyczne
maski, widoki, renesansowe pałace, cudo! Mogłabym tam trochę pomieszkać,
pooglądać, poczuć, pojeść włoskiego jedzenia. Oj tak, włoskie jedzenie to jest
to! Pizze, pasty…
Odeszłam
tym jedzeniem trochę od dzisiejszego tematu, ale wybaczcie, włoskie jedzenie to
coś, czym mogłabym się napychać na co dzień. A Magiczna gondola… Zadziwiające
jest to, w jaki sposób autorka postanowiła naszą główną bohaterkę cofnąć w
czasie. W jakie realia. Bardzo interesujące realia. Wenecja to miejsce
arcyciekawe, ale Wenecja w roku 1499? Też chciałabym się tak przenieść w
czasie, ale… Zamieszkać tam na dłużej… Nie, chyba ja i moje upodobanie do
nowoczesnych ułatwia czy życia nie dalibyśmy rady.
Podoba
mi się pomysł na akcję, naprawdę! Oby więcej takich książek powstawało, ale
znając mnie, po którejś tam książce o tym samym z kolei, temat mi się po prostu
znudzi i zacznę szukać czegoś innego. Ale na razie jeszcze mi się nie znudził,
więc rozpoczynam polowanie na powieści o podróżach w czasie. Do tego, czytając, miałam wrażenie, jakbym
czytała coś autorstwa Kerstin Gier. Może przez specyficzny rodzaj humoru, może
przez podobieństwo do siebie Anny i Gwen, może przez podobny wątek romantyczny…
Nie wiem, ale podobieństwo jest, co dla niektórych może być wadą, a dla innych
zaletą. Dla mnie … Dla mnie to było w sumie neutralne, odczuwałam deja vu, ale
zbytnio nie przeszkadzało mi to w lekturze.
Jestem
zadowolona, bo dość długo czekałam na jakąś niezobowiązującą książkę, która z
marszu poprawiłaby mi humor. Podróże w czasie + niemiecka autorka= genialna
książka. I chyba ten przepis się sprawdza. A raczej niemiecka autorka + ciekawy
temat = genialna książka. Ostatnio przechodzę niemałą fazę zainteresowania
Niemcami. Jeszcze jakiś czas temu nie przepadałam za tym krajem, za językiem
niemieckim, a teraz podśpiewuję pod nosem Seemanna i czytam niemieckie książki.
Będzie 5. Zabrakło tego nieokreślonego czegoś, co sprawiłoby, że postawiłabym
pełną ocenę. Nie wiem dokładnie co to, ale czasem od samego początku wiem, że
książka może dostać tylko szóstkę, nic więcej. Drodzy Czytelnicy, to teraz
idziemy do księgarni, kupujemy książkę i idziemy czytać!
Za
książkę dziękuję niezawodnemu wydawnictwu Egmont ;)
Przy pomocy podstępu, Mordan, pierwszy
dowódca armii wojowniczych Kierów, dostaje w swe ręce młodą Lijanas z ludu
Nivardów. Na polecenie swojego władcy Haffrena ma dostarczyć uzdrowicielkę na
dwór królewski. Lijanas myśli jednak tylko o jednym – o ucieczce. Lecz gdy
poznaje bliżej Mordana – słynnego ,,Krwawego Wilka” – ten zaczyna ją coraz
bardziej pociągać. A on odczuwa to samo w stosunku do niej. Obydwoje czeka
jednak śmiertelna niespodzianka…
A co
powiedzie na dobry (w moim mniemaniu) kawałek damskiej fantastyki? Wciągającej,
zaskakującej, może bez epickich bitew toczących się na lądzie, ale pełnej bitew
w umysłach bohaterów, od których zależałoby późniejsze być, albo nie być. Z
zadziwiającym i niesamowitym, naprawdę, niesamowitym wątkiem romantycznym. I
otoczką fantasy, broni, zamków, średniowiecznej mowy, bez której ta książka
niemiałaby w sobie tyle magii.
Nieźle
się zapowiada, nieprawdaż? Ba, bo ogółem Pocałunek Kier to powieść niezła.
Nawet nie niezła, a dobra. Nawet nie dobra, a wspaniała. Tak. Tym słowem w
sumie można ją określić. I wpasowuje się w moje aktualne preferencje
czytelnicze i chęć czytania fantastyki, najlepiej krwawej, z ,,nawalankami”,
zamkami, rycerzami i mieczami. I lasami. Oj tak, te czasy wciąż mnie zadziwiają
i na swój sposób ciekawią, ale żyć w nich bym nie chciała. Bo higiena kulała
tak troszkę. Tak troszkę bardzo.
Podoba
mi się postać Lijanas. Jest ciekawie przedstawiona, jako silna i niepodległa
kobieta, co, no cóż, w tamtych czasach chyba było rzadkością. Mam słabość do
takich bohaterek, lubię, jak kobieta potrafi walczyć o swoje. A najlepiej jak
walczy mieczem. Lijanas to biegła uzdrowicielka, nad którą los pozornie się
znęcił, ale w sumie… Bieg wydarzeń sprawił, ze dziewczyna stała się silniejsza
psychicznie. I odkryła swoje przeznaczenie. I parę innych rzeczy ;)
Podoba
mi się fabuła. Taka niecodzienna, jak dla mnie przynajmniej. Kierowie, genialni
żołnieże! Ta całą ich charakterystyka, stereotypy, to niezrozumienie przez inne
części społeczeństwa, to mnie zasmuciło, ale sprawiło, że od samego początku
polubiłam ich, a raczej oddział Mordana. Jego towarzysze byli tacy
realistyczni, tacy ludzcy, że od razu zyskali moją sympatię. Tak samo jak ich rumaki
– ashentai - oj, jak ja chciałabym takiego mieć. Od
samego początku polubiłam te istoty, a najbardziej Ired, oczywiście, bo jej
sylwetka była nam najbardziej przybliżona.
Jestem
bardzo zadowolona z lektury! Bardzo, bardzo, bardzo! Pocałunek Kier jest na
pewno wymagającą książką, ma ciekawą akcję, zawiłą fabułę, przyjemnych
bohaterów, niezłe opisy i taką fajną (kolejne słowo, które mówi wszystko i nic)
atmosferę, która, jak dla mnie, nadawała wszystkiemu ,,smaczku”. I, coś jest w
tej niemieckiej literaturze, że tak dobrze się ją czyta. Kerstin Gier, Eva
Voller, Bettina Belitz, a teraz Lynn Raven. Kurczę, wypada mi sięgnąć po jej
wcześniejszą książkę, głównie z uwagi na poziom najnowszej. Będzie piąteczka,
oj, będzie. Więc 5. A nawet 5+. Za całokształt. Za Mordana, który być może nie
jest Ashem, ale i tak bardzo go polubiłam. Za Lijanas i jej charakter. I za
intrygi, ach, bo to chyba intrygi lubię najbardziej.
Za
książkę bardzo serdecznie dziękuję Pani Ewelinie i Oficynie Wydawniczej Foka! ;)