Jakby twarz upakowana w czapkę z
daszkiem i jakieś dziwne pokrywki pokłuta małymi igiełkami wita z okładki.
Wygląda co najmniej niepokojąco. Intryguje. Mnie nie okładka zainteresowała, a
sama muzyka, którą usłyszałam w pewnej sieciówce sprzętowej na dziale pełnym
płyt. Krótko się wahałam. Dotąd nie pamiętam, która to była piosenka, chyba
tytułowe The Golden Age. Tak oto
poznałam Woodkida, francuza, który zawładnął moimi zmysłami i uczuciami.
Ma on w swoim głosie manierę,
która może zrazić niektórych słuchaczy. I ich drażnić. W ten sposób, w jaki
drażni głosem wokalistka the Cranberries. Ja się jednak nie dałam. Dzielnie
wsłuchiwałam się w utwory, bo móc stwierdzić, że uwielbiam barwę jego głosu,
która jest niezwykle interesująca i można z nią zrobić naprawdę wiele. Jest
głęboka, przysnuwa na myśl płatki śniegu i osiąga ciekawe pułapy, przez co jest
warta uwagi. Woodkid wie, jak ją najlepiej wykorzystać, dlatego wplótł swój
fantastyczny wokal w zbiór dźwięków, który spokojnie by mógł zostać stworzony
dla jakiegoś filmu
Nie jest to jednak płyta pełna
smętów czy smętopodobnego chłamu, który nudzi i irytuje. Run Boy Run, najbardziej skoczny utwór, dodaje mi energii podczas
biegania i jest czymś na styl hymnu ucieczki. I Love You to apel o porzucenie egoizmu i spojrzenie na drugą
osobę, który na pierwszy rzut ucha wydaje się mieć ciepłą, wesołą melodię, ale
w tle czai się nutka goryczy i smutku. Refren Ghost Lights jest bardziej energiczny niż początek. Jeśli chodzi o
pozostałe utwory, są bardziej poważne, można by stwierdzić, że wyrafinowane.
Czuć to w Stabat Mater, głównie w
świetnym intro do tej piosenki.
Jednakże dla mnie najlepsze są
dwa utwory, które specjalnie zostawiłam na koniec. Iron będące kwintesencją całego albumu, chodzące mi po głowie od
dawna. Przyniosło Woodkidowi uznanie i popularność. Where I live, mniej znane, ale nadal piękne. Wzruszające słowa
przebijają się do mojego umysłu i stają się najszybciej zapamiętanymi z całej
płyty. Tak samo melodia. To ona najbardziej kojarzy mi się z mrozem i pokrywą
śnieżną.
Płyta The Golden Age jest świetnym debiutem, w którym brak miejsca na
jakiekolwiek pomyłki. Czyżbym znalazła płytę idealną? Od marca nie znalazłam
odpowiedzi na to pytanie. Jestem pewna tego, że znalazłam coś, czego słucha mi
się tak przyjemnie, że od paru miesięcy co chwila powracam do wykonawcy. I do
historii opowiadanych przez każdy utwór. Nie będę tego porównywać do Toma, o
którym ostatnio pisałam, ale przyznam, że tworzenie mojej opinii na temat Long Way Down było niezwykle szybkie, a
nad The Golden Age ślęczałam ładnych
parę miesięcy i wciąż to nie są wszystkie moje odczucia, wciąż mam wrażenie, że
z każdym przesłuchaniem pojawi się ich więcej i więcej. Dlatego bez oceny. Nie
umiem jej wystawić, a chcę zachować szóstkę na to, czego poszukuję od lat i
czasem mam wrażenie, że już znalazłam…
Fajny wykonawca, poznałam go dzięki jednemu z jego kawałków umieszczonemu w serialu :) I się zakochałam...
OdpowiedzUsuńraczej nie dla mnie :)
OdpowiedzUsuńRaz jak byłem sobie poczytać w empiku to leciała właśnie ta płyta, miałem więc okazję się z nią zapoznać. Ma w sobie coś nietypowego, to trzeba przyznać.
OdpowiedzUsuńAjj i znowu dzięki Tobie poznałam kolejnego ciekawego artystę. ;) Jego głos jest świetny i to on od razu trafia w słuchacza (przynajmniej według mnie) i bardzo dobrze się go słucha.
OdpowiedzUsuń